piątek, 5 sierpnia 2011

Rozdział III

Nowy rozdział można światło nazwać pożywką dla napalonych fanek Frerarda. Stosunki pomiędzy chłopakami trochę się ocieplają. Powiem tylko, że z czasem będę opisywać coraz śmiercie interakcje ;) Nie można przecież od razu pójść na całość. I tak wydaje mi się, że nasza parka za szybko się... jakby to... spiknęła, oo.
Miłego czytania!


 Siedziałem na parapecie, wpatrując się zalotnie w oględnie piękną twarz śpiącego Franka. Wiatr smagał moje skrzydła, z których wypadały pojedyncze, puchowe pióra Był późny świt. Słońce powinno wzejść dobrą godzinę temu. Na trawie w blasku promieni słonecznych, pobłyskiwały maleńkie kropelki rosy. Zdawać by sie mogło, że na ktoś rozsypał na trawnik worek diamentowego pyłu.
    Z całych sił pragnąłem wyjść na poranny spacer, odetchnąć trochę świeżym powietrzem. Wciągnąć do płuc zapach poranka. Wszystko było dla mnie takie niedostępne. Nawet śpiący Frank.  Na wspomnienie poprzedniego dnia, po plecach przebiegał mi przyjemny dreszczyk. Byłem intruzem, obcym w  jego świecie.
   Spojrzałem po raz ostatni na bruneta pogrążonego w głębokim śnie. Przykucnąłem na parapecie i wzleciałem do góry.
     „Przecież nic mu się nie stanie, jeśli na chwilę odejdę.”
     Leciałem szybko w kierunku Salter Place. Zniżyłem się trochę, na wysokość lamp ulicznych, abym mógł spokojnie znaleźć swój stary dom. W końcu dostrzegłem znajome mury. Uśmiechnąłem się sam do siebie, po czym podleciałem do okna, które niegdyś należało do mnie. Zajrzałem przez szybę. Nic sie nie zmieniło, od kiedy wyszedłem do pracy w dzień śmierci. Na podłodze leżała kupka brudnych ubrań, na biurku porozrzucane były moje stare rysunki. Okno było niestety zamknięte. Zlustrowałem wzrokiem listwę okiennicy. Powoli zbliżyłem swoją dłoń do szyby. Kiedy powinienem poczuć jej dotyk, pod swoimi palcami nie poczułem kompletnie nic. Moja rękę przeniknęła przez szkło. Uśmiechając się z wyższością, przepłynąłem przez okno i znalazłem się w swojej jaskini. Rozejrzałem się po wszystkich przedmiotach, jakbym pierwszy raz w życiu je widział. Przypomniało mi się, że Frank  chciał rzucić okiem na moje stare teksty. Podszedłem do biurka i wysunąłem drugą od góry szufladę, w której znajdowały się wszystkie moje utwory literacie. Ścisnąłem w dłoni pokaźną kupkę kartek. Zastanowiłem się gdzie je schować. Wtem dostrzegłem swoją ukochaną torbę z  milionem przypinek, rzuconą na łóżko. Wcisnąłem tam papiery i zarzuciłem na ramie uchwyt torby.
    Ponownie podszedłem do biurka i zgarnąłem z niego rysunki. Wyciągnąłem z szuflady blok, ołówki i gumkę. Wcisnąłem wszystko do torby. Kiedy miałem juz wychodzić, pomyślałem, że przyda mi się jakaś książka i kilka komiksów więc sie po nie cofnąłem. Miałem na tyle szczęścia, że na półce z książkami leżało kilka komiksów, które miałem przeczytać. Wyciągnąłem z rzędu książek, mój własny egzemplarz „TO” Stephena Kinga. Czytałem ta książkę już wielokrotnie, i za każdym razem czułem na skórze ten sam strach. Pomyślałem, że przyda mi się zegarek, więc zacząłem szukać go w stercie rupieci. W końcu ukazał mi sie czarny pasek .Wyciągnąłem go i zapiałem na nadgarstku.
    Kiedy na powrót podszedłem do okna, poczułem, że nie chcę stamtąd wychodzić. Przygryzłem dolną wargę i odwróciłem się na pięcie. Rzuciłem na ziemie torbę  i rzuciłem się na łóżko. Podskoczyłem lekko na miękkim materacu. Jego też mi brakowało. Czułem się, jakbym nie leżał na łóżku od wieków. Zatopiłem się w miękkim materiale i powoli przymknąłem powieki. Do moich uszu doszedł dźwięk zamykanych drzwi i obijanie się psich pazurów o płyty chodnikowe. Pani Robinson jak zwykle o brutalnie wczesnej godzinie wyszła ze swoim zwierzakiem na spacer. Uśmiechnąłem się do siebie i odpłynąłem, zapominając o bożym świecie.
    „Pilnuj miłości, Gerard.”
    W mojej głowie usłyszałem głos Białej Damy, po którym nastąpiło dziwne uczucie niebezpieczeństwa. Podniosłem się na łokciach i wsłuchałem się w dźwięki za oknem. Jednym z nich było przeciągłe, nieludzkie dźwięki w pobliżu domu Iero. Czym prędzej zerwałem się z łózką, chwyciłem za ramie  torby i wzbijając się w powietrze jeszcze w pokoju, przeleciałem przez ścianę i udałem się w stronę mojego nowego domu. Machałem skrzydłami najszybciej jak mogłem. Odgłosy zbliżały się, był coraz bliżej Franka. Pomiędzy przeciągłymi sykami i gardłowymi warknięciami, wykąpałem jedno, szczególne zdanie „Nie opuszczaj miłości, bo ktoś inny ją przechwyci.”. Na horyzoncie zobaczyłem białe ściany budynku. Skręciłem za dom, gdzie pod oknem Franka czaił się potwór, o sylwetce jaguara. Zamiast ciała, był jakby stworzony z wirującego, czarnego światła. Niczym zjawa. Harkan. Tylko co on robił w Świecie Nieumarłych? Patrzałem na niego z otwartą buzią, nie wiedząc co zrobić. Z wrażenia upuściłem torbę, która spadła z hukiem na kwiatowe rabatki pode mną. Stwór odwrócił łeb w stronę torby. Na mój widok skulił uszy i warknął  głośno. Jego głos można by pomylić z drapaniem pazurami po tablicy. Harkan wyprostował sie i uciekł w popłochu, jakby coś go przeraziło. Patrzałem za nim zdezorientowany, a zarazem przerażony. Przez swoja głupotę niemal nie zabiłem Franka. Jeszcze kilka sekund, a stwór wdrapałby się do jego pokoju i zwyczajnie rozszarpał. Trapiło mnie jedno pytanie: „Dlaczego tak bardzo im na nim zależy?”.
    Nie czekając ani chwili dłużej, podniosłem torbę z ziemi i wleciałem przez okno, którego oczywiście zapomniałem zamknąć. Iście rozsądne i godne pochwały zachowanie. Położyłem swój bagaż pod ścianą i cicho jak myszka podszedłem do łóżka, w którym spał Frank. Usiadłem na skraju delikatnie, nie chcąc go budzić. Chwyciłem w dwa palce kosmyk jego czarnych włosów, który opadł mu na oko. Chłopak mlasnął głośno i przekręcił się na lewy bok, tak, że twarz miał skierowaną w moją stronę. Odwróciłem od niego wzrok i spojrzałem na okno. Westchnąłem ciężko, nie wiedząc co mam ze sobą zrobić. Nie spałem całą noc. Było to raczej niemożliwe zważywszy na mój obowiązek, jakim było ciągłe czuwanie nad swoim podopiecznym. Podniosłem się z materaca i przykucnąłem przed torbą. Rozsunąłem suwak i wyciągnąłem z jej wnętrza komiks o Kapitanie Ameryce. Usadowiłem się wygodnie na parapecie, spuszczając prawą nogę wzdłuż zewnętrznej ściany. Wolałem siedzieć w tym miejscu, niż w najwygodniejszym fotelu.
    Otworzyłem komiks na pierwszej stronie i zacząłem czytać. Po chwili juz tak bardzo wsiąkłem w swoją lekturę, że z pewnością trudno by mnie było od niej oderwać, gdyby ktoś próbował. Po niespełna pół godziny skończyłem komiks i odrzuciłem go na ziemię. Zacząłem wpatrywać się w widoki za oknem. Za domem Franka znajdował sie mały plac zabaw, w którym rosła duża, wieloletnia wierzba. Dopiero wtedy ją zauważyłem. Pomyślałem, że to właśnie tam będę udawał się na chwilę odpoczynku. Jest dostatecznie blisko domu. Będę miał pod całkowitą kontrolą to, co dzieje się z Frankiem.
    Od czasu, kiedy przydzielono mi go, jako podopiecznego, zrobiłem się bardzo pieczołowity. Za wszelką cenę chciałem chronić Iero, choćbym miał przypłacić to życiem, którego tak czy siak nie posiadałem. Musiałem wykonać zadanie z należytym obowiązkiem. W głębi duszy wiedziałem, że bycie patronatem Franka, to juz nie tylko misja do wykonania. To było po prostu moje pragnienie i cel do osiągnięcia. Wykryłem między nami dziwną więź. Łączyło nas już coś więcej, niż zobowiązanie. Zacząłem coś czuć do tego perfidnie uroczego śmiertelnika. Jego rozpustny uśmiech pobudzał wszystkie moje nerwy, jeśli w ogóle wciąż istniały, w co zbytnio nie wierzyłem. No pięknie. Dość, że ta niby śmierć zrobiła ze mnie większego amatora kwaśnych jabłek, jakim byłem wcześniej, to jeszcze stałem się gejem.
    Odchyliłem głowę w tył, z impetem uderzyłem o ramę okna. Nim się obejrzałem, było już po dziesiątej rano. Przez cały ten czas siedziałem w bezruchu, wpatrując się w kołysane przez wiatr gałęzie wierzby.
    - Gerard. - z zamyśleń wyrwał mnie zaspany głos Franka. Chłopak leżał na plecach spoglądając w moją stronę kątem oka. - Całą noc przesiedziałeś na tym parapecie?
    - Tak. - skłamałem nie odrywając wzroku od drzewa.
    Frank zdjął z siebie kołdrę i przeszedł do pozycji siedzącej. Rytualnie podrapał się po wybranym miejscu na ciele i wbił wzrok w biurko. Wstał z łózka stojącego w kącie pokoju i przeszedł obok mnie obojętnie. Podszedł do szafy, z której wyciągnął świeże ciuchy. Spał w tej samej bluzce, w której spędził ze mną pierwszy dzień. Wyszedł do łazienki, trzaskając za sobą drzwiami.
    Po niespełna piętnastu minutach wrócił kompletnie umyty i ubrany. Tym razem zatrzymał się obok mnie, wnikliwie mi sie przyglądając. Zerknąłem na niego ukradkiem. Miał na sobie granatową bluzę w białe paski i białą koszulkę z jakimś napisem. Nie widziałem go dokładnie. Chyba bardzo lubił bluzy w paski. Stał podpierając rękę na biodrze.
    - Na co czekasz? - burknąłem na powrót odwracając wzrok.
    - Na ciepłe przywitanie.
   Zrobiłem co chciał. Usiadłem twarzą do niego, zwieszając nogi z parapety i przyciągnąłem go do siebie. Oboje wyparowaliśmy w powietrzu. Wpiłem się w jego zimne wargi. Wsunąłem mu język do buzi, delikatnie pieszcząc podniebienie chłopaka. Brunet położył ręce na moje biodra. Przeniosłem swoje pocałunki na jego szyję. Delikatnie zsunąłem się ze swojego piedestału i popchnąłem go w stronę sofy. Przewróciłem na wypoczynek jego drobne ciałko, a sam usiadłem na nim okrakiem. Nasze języki tańczyły we własnym rytmie. Czułem niestabilne kołatanie serca bruneta. Jego wargi były miękkie, niczym materac w moim starym pokoju. Pocałował mnie w policzek, potem w czoło. W następnej kolejności  była moja szyja. Składał na niej delikatne, mokre pocałunki, naznaczając każdy kawałeczek mojej chłodnej, bladej skóry. Zamknąłem oczy odpływając do krainy wiecznych przyjemności. Z moich ust wyrwał się głuchy jęk. Frank w celu uciszenia mnie, powrócił do pieszczenia ust. Przesunął językiem po mojej dolnej wardze, po czym lekko ją przygryzł. Poczułem w brzuchu falę gorąca i ekscytacji. Po kilku namiętnych pocałunkach brutalnie oderwałem się od niego i spojrzałem pożądliwym wzrokiem przygryzając kawałek wargi.
    - Czy takie ciepłe przywitanie dostatecznie panicza zadowala? - mruknąłem
    - W zupełności, Gerardzie.
    Położyłem się na nim, przytulając swój policzek do jego klatki piersiowej, która to sie unosiła,to opadała. Chłopak ciężko dyszał, a jego serce dudniło mocno pod osłoną kości, skóry i warstwy mięśni. Gładziłem wnętrzem dłoni jego policzek, szyję i bark.
    - Powiedz mi, Frank. - zacząłem lekko chrypiącym tonem. - Co pomyślałeś o mnie, kiedy po raz pierwszy mnie zobaczyłeś? Nie musisz łgać, wyczuwam kłamstwo na kilometr.
    - Pomyślałem, że jesteś najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziały moje oczy. - nie kłamał. Jego serce pompowało krew w stabilnym rytmie.
   Zamknąłem oczy i uśmiechnąłem się sam do siebie.
    - Czyli jesteśmy ze sobą złączeni do końca życia, przez twoje zadanie? - zapytał ni stąd zowąd.
    - Nie, nie jesteśmy złączeni moim zadaniem. Jesteśmy ze sobą złączeni, ponieważ pragnę Cię chronić,  nie pozwolić nikomu cię skrzywdzić.
    - W takim razie, przed sobą samym też musisz mnie chronić.
    - Co masz na myśli? - podniosłem głowę spoglądając na niego podejrzliwie.
    - Gerard, proszę Cię. - spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. - Nie widzisz, że nie jesteś dla mnie tylko Aniołem Stróżem?
   Uniosłem brew wciąż nie mając zielonego pojęcia o czym mówił.
    - Zacząłem coś do Ciebie czuć. - jego głowa z powrotem opadła w tył.
    - Nie martw się, nigdy Cie nie zranię. - przytuliłem się do niego mocno, chcąc mu pokazać, jak bardzo się o niego troszczę. Co więcej, jak wiele dla mnie znaczy.


     Minęła godzina od tamtego wydarzenia, a my siedzieliśmy w drodze do mojego starego domku na drzewie. Frank całą drogę szedł ze spuszczoną głową i rękami wciśniętymi do kieszeni czarnych, wąskich spodni. Byłem trochę zniesmaczony jego ciągłymi zmianami nastroju. Jeszcze przed wyjściem był totalnie podbudowany i wręcz ociekał szczęściem.
    - Co Cię zaś ugryzło? - zapytałem
    - Miałem dziwny sen – skrzywił się podnosząc lekko głowę. - Śniły mi się jakieś potwory o sylwetkach olbrzymich kotów.
   Wywaliłem oczy na wieść o śnie Franka. Próbowałem zachować zimną krew. Nie chcąc się przed nim zdemaskować, rozłożyłem skrzydła i poleciałem trochę szybciej do przodu. Tym razem zrobiłem wyjątek i całą dotychczasową drogę przebyłem o własnych nogach. Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu niewielkiego domku. Drzewo, na którym był zawieszony, znajdowało się kilkadziesiąt metrów przed nami usadowione w idealnym wręcz miejscu, na brzegu mojej ulubionej polanki.
    - Natychmiast masz przestać myśleć o tym idiotycznym śnie i się uśmiechnąć. - rozkazałem mu odwracając głowę w jego stronę.  
    Frank posłusznie uśmiechnął się łagodnie, patrząc na mnie swoimi wielkimi, piwnymi ślepiami. Opadłem na ziemie i ujmując jego ciepłą jak rozgrzany piec dłoń pociągnąłem go na przód. Wystąpiłem przed niego idąc tyłem do przodu. Wciąż ściskając jego dłoń, złożyłem na jego ustach delikatny pocałunek, na pocieszenie. Kiedy chciałem już odsunąć się od niego, chłopak położył dłoń, na moim lewy policzku i oddał pieszczotę. Siłą popchnął mnie na pobliskie drzewo i lekko do niego przycisnął, dając początek ciągowi dzikich, namiętnych pocałunków. Ocierał swoim językiem o mój, przez co zmuszony  byłem do ponownego udania się do mojej krainy. Po moim ciele przeszedł prąd, a ja lekko się wzdrygnąłem. Chłopak to poczuł i odsunął się ode mnie, wystraszony. Wywróciłem tylko oczami i cmoknąłem go jeszcze raz.
    - Chodźmy, bo nigdy nie dotrzemy. - popędziłem go.
    - Ja sobie życzysz. - ruszył przed siebie.
   Zatrzepotałem skrzydłami, o których Frank chyba zapomniał, skoro tak brutalnie przygniótł mnie do pnia buka.
    - Następny razem pamiętaj o moim tylnych przyjaciołach.
    - Dobrze, będę pamiętał. - uśmiechał się filuternie.
   Odwzajemniłem uśmiech odwracając głowę w lewo. Moją uwagę przykuła postać z białymi skrzydłami, wyrastającymi z pleców.
    - Ariena. - szepnąłem pod nosem
    - Co mówiłeś?
    - Nic, nic. - pomachałem ręką. - Idź szybko do tego domku na tamtym drzewie. - wskazałem palcem na stare drzewo.
   Kiedy chłopak zniknął we wnętrzu chatki, ruszyłem w stronę Arieny, która również się do mnie kierowała.
    - Czy ty mnie śledzisz. - rzuciłem pretensjonalnym tonem.
     - Nie, ale..
    - Ale co? Chciałaś znowu sprawdzić jak się mam? - przerwałem jej chamsko.
    - Nie. Nie przerywaj mnie. - zdenerwowała się. - Wiem kto był dzisiaj pod domem Franka. Wydostał się z międzyświata. Pewnie mrok go tu przygnał.
    - Tylko to chciałaś mi powiedzieć?
    - Nie. - wyciągnęła w moją stronę otwartą dłoń, na której spoczywał srebrny łańcuszek z wyszukanym wisiorkiem. Był to jakiś znak, prawdopodobnie w języki Paletonów.
    - Dzięki, nie nosze biżuterii.
    - To nie dla Ciebie. Daj to Frankowi. - odebrałem od niej łańcuszek. - Przez jakiś czas będzie odpędzał harakany. Za niedługo przybędzie ich tu więcej. Chowają się W jaskini, w lesie. Na całe szczęście w Newark. Tutaj nie zagrzałyby dłużej miejsca.
    - Z jakiego powodu
   Ariena westchnęła, jakby nie chciała o tym mówić.
    - Boją sie Ciebie, Gerard.
    - To by wytłumaczyło, dlaczego ten jeden dzisiaj rano, uciekł na mój widok. - zauważyłem. - Ale dlaczego sie mnie boją?
    - Masz w sobie więcej ukrytych tajemnic, niż myślisz. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, dostrzeżesz  je i nauczysz się nimi posługiwać.
    - Mam jakiś dar?
    - Tak można powiedzieć. - odparła.
    - Ale chyba nie od rady?
    - Nie. Rada nie ma pojęcia o tym, co się tutaj dzieje. Nie mogą wiedzieć. Muszę poinformować Armię Upadłych. Kiedy będzie taka potrzeba, pomogą Ci. Na razie wyślę na Ziemię tylko kilkoro z nich.
    - Dobrze, dziękuję. - ścisnąłem w ręce prezent od dziewczyny.
    - Nie masz za co dziękować. To mój obowiązek. A teraz idź do niego. Harakany czują, kiedy jest bezsilny. Dopóki jest ich mało, będą atakować tylko wtedy, kiedy będzie sam. - ostrzegła mnie. - Radzę Ci się od niego nie oddalać. Najlepiej bądź przy nim cały czas.
    - Hej, w ogóle skąd wiesz o tym wszystkim? - dociekałem.
    - Nie myśl, że ty jeden masz dar. - uśmiechnęła się tajemniczo, po czym odwróciła się na pięcie i odleciała.
   Spojrzałem na wisiorek. Zacisnąłem na nim dłoń, i  odleciałem poszybowałem w stronę chłopaka. Wparowałem do domku z hukiem. Stał przy niewielkiej i w sumie jedynej w domu półeczce. Oglądał rzeczy, które się na niej znajdowały. Kiedy się pojawiłem, trzymał w rekach mój stary nożyk. Od razu odłożył go na miejsce, jakby bał się, że go za to skarcę.
    - Gdzie byłeś? - zapytał.
    - To jest akurat mało istotne. Weź to. - podałem mu łańcuszek. - Musisz go nosi przez jakiś czas. I nie pytaj czemu. Po prostu go noś. Dla mnie.
    - Dobrze, zrobię to. - wziął ode mnie podarunek i powoli rozpiął zameczek.
    - Nie wolno Ci go ściągać.
    -  Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć z jakiego powodu? - kombinował jak koza pod górkę. Dobrze wiedział, że mu nie powiem, ale mimo to próbował.
    - Powiem Ci kiedyś, ale nie teraz. - zbliżyłem sie do niego i delikatnie pocałowałem go w usta. - Po prostu to zrób. - wyszeptałem.
   Kiedy łańcuszek znajdował się juz na jego szyi, skrzywił się z niesmakiem.
    - Wyglądam trochę pedalsko.
   Chwyciłem breloczek w dwa palce i schowałem pod bluzkę Franka. Poklepałem miejsce, w którym teraz się znajdował i uśmiechnąłem się do bruneta.
    - Teraz jest dobrze.
   Usiadłem w jednym z foteli i rozprostowałem nogi, które niemiłosiernie mnie bolały. Chyba odzwyczaiłem je od intensywnego spacerowania. Rzuciłem okiem na półkę, przy której jeszcze niedawno stał Frank. Na środku znajdowała ramka ze zdjęciem. Na fotografii widniała dwójka uśmiechniętych przyjaciół. Raven i Ja, obejmujący ja ramieniem. Oboje uśmiechaliśmy się od ucha do ucha. Miałem wtedy krótsze włosy, niemal do żuchwy, nie to co teraz: długie, wyszarpane włosy, prawie sięgające ramion.
   Zacząłem owijać czarny kosmyk wokół palca wskazującego.
    - To Raven, ta na tym zdjęciu? - zapytał Frank.
     - Ta, to ona. - odparłem ledwo słyszanym, łamiącym się głosem.
    - Całkiem sympatyczna.
   Skinąłem potwierdzająco. Odwróciłem głowę w stronę chłopaka.    
    - Bardzo mi jej brakuje. Ciekawe jak sie czuje.
    - Mogę z nią porozmawiać, jeśli chcesz.
    - Na prawdę byś to zrobił? 
   W moich oczach pojawił się cień nadziei. Mogłem ją spytać Raven, za pomocą pośrednika oczywiście, o co tylko chciałem. Moja twarz rozchmurzyła się i zagościł na niej pogodny uśmiech.
    - Pewnie, żaden problem. - wzruszył ramionami. - Poza tym jestem ciekawy jej osobowości. Skoro mówisz, że jest taka miła. - rzucił wzrokiem na ramę stojącą na półce.
   Spojrzałem z powrotem w to samo miejsce. Nieco bardziej ożywiony i pełen energii. Uniosłem kąciki ust.
    - W takim razie mamy plany na jutro. - Westchnąłem z powrotem zaplatając włosy, wokół palca.
   

4 komentarze:

  1. Kocham cie, kocham cie, kocham cie...
    i kocham ten blog!!!!!!!
    gdzie jest przycisk "kocham to?"

    OdpowiedzUsuń
  2. CHCĘ WIĘCEJ! To jest PIĘKNE! :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawi mnie, dlaczego od przybycia Gerryego koło Franka zaczynają się dziać różne dziwne rzeczy....
    Gimmie MORE!
    Coffee Zombie AKA Werr

    OdpowiedzUsuń
  4. No. Dobra robota, my dear. Robi się ciekawie. Czekam na więcej <3 I ogólnie... świetny pomysł.

    OdpowiedzUsuń