czwartek, 4 sierpnia 2011

Rozdział I

Lekko badziewny, pierwszy rozdział. Za wszystkie literówki z góry przepraszam, ale jestem zdechła i nie mam siły się ich doszukiwać. Miłej lektury.



  Lekko trzepocząc skrzydłami wylądowałem na chodniku przed jednym z domów w Belleville. Mijało mnie kilkoro ludzi, lecz jedyne co mogli wyciągnąć z mojej obecności to powiew wiatru, spowodowany moimi skrzydłami, które  prawdopodobnie miały ADHD. Całe czas się trząsały, jakby sie czegoś bały. Ja mimo wielkiego ciężaru, jakim zostałem obarczony, byłem totalnie wyluzowany. Zlustrowałem uważnie dom mojego podopiecznego. Niewielkie, dwupiętrowe mieszkanko. Przypominał trochę moje stare gniazdko. W prawdzie mówiąc, to każdy dom w Belleville wygląda niemalże identycznie. Jedynie kąpiący się w kasie bogacze,  budowali ogromne wille wyróżniające się na tle skromnych, białych domków.
   Zrobiłem niepewny krok przed siebie. Moje tylne kończyny trzepotały jak zwariowane. Bałem się, że zaraz gdzieś mnie poniosą, i tyle mi będzie z całej podróży. Dosłownie niezauważalnie podleciałem do okna na piętrze. Zajrzałem przez szybę, było pusto, a druga połowa okna była otwarta. Usiadłem więc na parapecie i w spokoju czekałem, aż zjawi się mój śmiertelnik.
    Po niespełna pięciu minutach usłyszałem kroki na parterze. Ariena zapomniała chyba wspomnieć, że mam bardzo wyczulony słuch. I węch, bo czułem, że ktoś zajada się bekonowymi chrupkami. Dałem sobie uciąć moją bezduszną głowę, że wszystkie zmysły miałem wyczulone. Kroki z parteru przeniosły się na schody, a po chwili klamka  się przekręciła. Do pokoju wszedł niewysoki chłopak, o dość ekscentrycznej fryzurze. Prawą stronę głowy miał obciętą na krótko i przefarbowaną na platynowy blond, a z drugiej zaś zwisały dłuższe kosmyki czarnych włosów.  Lewa strona dolnej wargi ozdobiona była srebrnym kolczykiem, tak samo jak uszy. Tam jednak miał maleńkie tunele. Najwyżej centymetrowe. Całe ręce pokryte miał różnorakimi tatuażami, takimi jak matka boska z trzema  mieczami, napis „hopeless”, pajęczynę. Na szyi wytatuowanego miał skorpiona, a każdy palec zdobiła inna literka, które w połączeniu tworzyły napis „Halloween”. Chłopak miał obsesję na punkcie swoich urodzin. To było pewne. Duże, czekoladowe oczy podkreślił czarną kredką. Widać trafiłem na kogoś równego sobie. Dopiero wtedy dostrzegłem stojącą w rogu pokoju gitarę, białego Les Paula.
   Zdziwiłem się, kiedy popatrzał mi prosto w oczy i przeszedł koło mnie, bez mrugnięcia okiem. Przypomniałem sobie, że dalej mnie nie widać. Zaczekałem, aż chłopak przycupnie na sofie do której się zbliżał, i w końcu sie pokazałem. Ponowie mnie nie dostrzegł, gdyż zdążył zagłębić się w lekturze komiksu „X-Men”. Uśmiechnąłem sie na widok ulubionej serii komiksów.
    - Dobry komiks, jeden z moich ulubionych. - wypaliłem machając nogami.
   Frank na dźwięk mojego głosu, a szczególnie na mój widok wrzasnął głośno i rzucił komiksem gdzieś w tył, spadając z sofy. Podszedłem do niego i położyłem mu dłoń na ustach, zagłuszając histeryczne krzyki.
    - Cicho, nie drzyj się, pajacu. Nie masz się czego bac. Jestem twoim Aniołem Stróżem. Od dzisiaj jesteśmy na siebie skazani.
   Kiedy byłem już pewien, że chłopak ochłonął, odsunąłem się od niego ponownie. Moje skrzydła doszły już do siebie i siedziały potulnie na miejscu.
    - Że czym kurwa jesteś? - skrzywił sie Frank, niezdarnie podnosząc się z ziemi.
    - Słyszałeś kiedyś o Aniołach Stróżach? - chłopak skinął głową, więc kontynuowałem. - A więc masz zaszczyt posiadać jednego, tylko dla siebie. - rozłożyłem ręce dla lepszego efektu.
    - Wow. - jęknął cicho przyglądając mi się z nad wyraz wielką uwagą.
    - Od dzisiaj mieszkamy razem, jeździmy do szkoły razem. Wszystko robimy razem. - uśmiechnąłem się głupawo kładąc nacisk na słowo „wszystko”.
    -  O nie, nie, nie. Ja się na to nie zgadzałem. Spoko. Pasuje mi opcja wspólnego chodzenia do szkoły, będziesz mnie bronił przed tymi debilami ze szkolnej drużyny. Ok, pasuje mi opcja wspólnego mieszkania, zawsze chciałem mieć brata. Ale że  WSZYSTKO? Nie będziemy się chyba razem kąpali. - skrzywił się wypowiadając ostatnie zdanie.
    - Nie, gdzieżby. Cenię sobie prywatność i nie zamierzam Ci jej odbierać.
   Frank westchnął, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Cudowny uśmiech.
    - Rada miała racje, mówiąc, że jesteś rozsądnym chłopakiem. - zauważyłem siadając z powrotem na parapecie. Zmieniłem jednak siedzenie, kiedy doszedłem do wniosku, że ktoś może zobaczyć moje duże, czarne skrzydła. Nie byłby to codzienny widok dla mieszkańców New Jersey.
    - Jaka znowu rada? - uniósł brew.
    - Nie wiem czy mogą Ci o tym mówić. Chociaż  przed tym mnie nie ostrzegali. - wywróciłem oczami. - A więc, żeby to miało jakikolwiek sens, opowiem Ci wszystko po kolei.
    - Czekaj, czekaj.
    Brunet wstał z sofy i sięgnął po puszkę Red Bula stojącą na biurku. Upił łyk napoju i machnął ręką, chcąc powiedzieć, żebym kontynuował.
    - Między niebem, a ziemią, znajduje się miejsce zwane międzyświatem. - chodziłem po pokoju w te i z powrotem - Po śmierci trafia tam każdy, bez wyjątków. To, w którą stronę pójdziesz, zależy w pełni od twoich uczynków. Jeśli nic nie naskrobałeś, niebo czeka na ciebie otworem. W innym przypadku jesteś skazany na wieczne smażenie sie w Piekle. Ja miałem zaszczyt zamiast tego trafić przed ławę sądu Międzyświeckiego.
    - Za co tam trafiłeś?  - zapytał zdezorientowany.
    - Wczoraj wywołałem przypadkowy pożar w restauracji. Dorabiałem jako kelner w Dickie Dee. Jakoś tak się złożyło, że przypadkowo upadła mi odpalona zapałka, prosto na kuchenkę gazową. Jeszcze ten pieprzony Freddie zapomniał zakręcić gazu. No i jeb, - zrobiłem efektowny gest ręką w stylu wielkiego bum - wywołałem pożar. Zabiłem łącznie dwadzieścia trzy osoby. Sąd wykazał się wyrozumiałością  i pozwolił mi odkupić swoje winy, jako że nie robiłem tego celowo. Jak je mam odkupić? Ha, wysłali mnie na ziemię pod postacią pozbawionego emocji Anioła Stróża. Chociaż nie, jest jeden dziwny błąd. Paradoksalnie powinienem nie  oddawać żądnych uczuć, ani ich też nie odczuwać. Ja mam takie szczęście i trochę tych emocji przedostaje się przez ich barierę.
    - Boże, od dzisiaj musze uważać, żebym nie robił nic nieumyślnego. Nie widzi mi się to. Siedzieć przez kilka lat na ziemi i nie robić nic innego, niż pilnowanie jakiegoś rozwydrzonego gówniarza z dziwną fryzurą. - zaśmiał sie odrzucając pusta puszkę w kąt pokoju.
   Zaśmiałem się równie szczerze co Frank. Był słodki i zabawny. Od razu go polubiłem.
    - Masz może dzisiaj czas?
    - A co? Chcesz mnie wyciągnąć na randkę? - posłał mi lubieżne spojrzenie.
    - Dobra, dobra, koniec z ironicznymi pytaniami. Idziemy w jedno miejsce. - Stanąłem na parapecie i złapałem się framugi. - Widzimy się na dole. Już.
   Na nowo wyparowałem i wyskoczyłem przez okno, co było dość głupim pomysłem, gdyż omal nie rozwaliłem sobie głowy. Przeleciałem ledwie dwa centymetry nad ziemią, aż w końcu wzbiłem się w górę.  Zrobiłem rundkę wokół domu Iero. Zauważyłem, że chłopak czeka na mnie przed drzwiami wejściowymi.
   Zdziwiłem sie kiedy na mój widok szeroko się uśmiechnął i zszedł z podwyższenia.
    - Widzisz nie? - zapytałem totalnie zbity z tropu.
    - Tak, a  czemu miałbym Cię nie widzieć?
    - Widocznie Ariena zapomniała wspomnieć i o tym. - burknąłem sam do siebie.
    - Gdzie idziemy?
    - Znasz pobliski las?
     - Oczywiście.
    - No to właśnie tam.
    Całą drogę wesoło gawędziliśmy wymieniając się wrażeniami z dotychczasowego życia. Ja niestety wiedziałem, że są one moimi jedynymi. Mimo, że byłem o krok bliżej niż dalej od śmierci, czułem się jak normalny chłopak na spacerze z kolegą. Zupełnie zapomniałem o swoim zadaniu, międzyświecie i Radzie Upadłych Aniołów. Zapomniałem nawet o tym, że całą drogę do lasu szybowałem jakieś dwa metry nad ziemią. Kolejną ciekawostką, o jakiej zapomniała Ariena, było to, że wszyscy śmiertelnicy, poza Frankiem, mnie nie słyszą. Popisałem się też dedukcją i stwierdziłem, że aby nieumarły mógł mnie widzieć, kiedy jestem niewidzialny, i słyszeć, musi mnie dotknąć. Nie, nie, to ja muszę go dotknąć. Wszystko przeze mnie przepływają. Jakbym był kamforą. Częścią powietrza.
    - Ile w ogóle masz lat? - zapytał Frank unosząc głowę, aby mógł na mnie spojrzeć Byliśmy już dobre dwieście metrów w głąb lasu.
    Za trzy tygodnie miałbym dwadzieścia. Umarłem jako dziewiętnastoletni gówniarz i tak już pozostanie. - ze zniesmaczoną miną spojrzałem  na drzewa przed nami.
   Nie czekając na odpowiedź ze strony chłopaka, wystrzeliłem do przodu, wzbijając się wysoko do góry, niemalże ponad czubki drzew. Mogłem już swobodnie pokazać sie każdym bez wyjątku. Uśmiechnąłem się tajemniczo do Franka, który cały czas mi się sprzyjając i dałem susa w dół. Pikowałem w stronę ziemi. Przecinałem powietrze z zawrotną prędkością, a gdy byłem już  dostatecznie nisko, rozłożyłem szeroko skrzydła i leciałem do góry nogami, śmiejąc się jak popapraniec. Robiąc slalomy między drzewami, wyleciałem na polanę przed nami i zrobiłem beczkę w powietrzu. Ponownie zniknąłem Frankowi z pola widzenia. Przyczaiłem się w górze, parę metrów za nim. Chłopak nerwowo rozglądał się wokół siebie  w poszukiwaniu mojej osoby. Najszybciej jak tylko mogłem poleciałem w jego stronę i nie próbując zwolnic, wleciałem w niego, chwytając go za tułów.
    -BOŻE! - wrzasnął trzęsąc sie jak osika. - Masz mnie chronić, a nie zabijać.
    - Tak też robię – uśmiechnąłem się spoglądając w dół, na jego przesiąkniętą strachem twarz. - Spójrz co tam jest.
   W tym samym miejscu, w którym jeszcze parę sekund temu stał niczego nieświadomy Frank, przycupnął obfitych rozmiarów dzik. Łypał wzrokiem na każde drzewo z osobna. Wyczuł biednego śmiertelnika. Frank przyglądał się mu z uwagą. Jego brzoskwiniowa dotychczas buzia, pobladła na wieść o tym, że był w niebezpieczeństwie.
    Pomyślałem, że jest trochę mu trochę niekomfortowo, więc wypuściłem go. W połowie drogi na ziemię, złapałem wrzeszczącego w niebo głosy Franka, niczym pan młody swoją nową żonę, przenosząc ją przez próg. Chłopak ciężko dysząc spojrzał głęboko w moje pozbawione życia oczy. Patrzeliśmy na siebie dłuższą chwilę, szybując wysoko ponad podłożem lasu. Brunem po chwili złapał się na tym i spuścił wzrok.
    Kiedy zwierzak podreptał w inną stronę, delikatnie postawiłem Franka na ziemi. Do moich uszu doszedł nagle anielski śpiew. Dobiegał z każdej strony. Kobieta śpiewała swoją pieśń w języku Paletonów. Rozejrzałem się wokół siebie. Między drzewami mignęła jarząca się białym światłem postać. „Upadłe Anioły zstępują na Ziemie, w poszukiwaniu tego, który miłością swą pokonał barierę Rady.”. Brzmiał jeden z wersów. Nie byłem dokładnie pewien o co w tym chodzi.
    - Co się stało? - zapytał Frank wpatrując się w moją zmartwioną twarz.
    - Nic. Na prawdę. - nieświadomy tego co robię, złapałem go za rękę i pociągnąłem za sobą. Cały czas patrzałem w tamto miejsce, w którym przemknęła Biała Dama.
   Chłopak wyrwał swoją rękę z mojego uścisku. Czerwieniąc się intensywnie, uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Nic nie mówiąc odwróciłem z powrotem głowę.
    „Upadłe Anioły zstępują na Ziemie, w poszukiwaniu tego, który miłością swą pokonał barierę Rady.”
    - Mam dość. - jęknął Frank opadając na trawę porastającą polankę.
    - Ja tak samo. - przysiadłem opok niego po turecku.
    - Jedyna na co mam teraz ochotę, to leżeć tu przez resztę swojego życia. - podłożył ręce pod głowę i zamknął oczy.
    - Nie mów tak, bo będziesz kiedyś tego żałował. - poradziłem mu.- Masz dopiero niecałe szesnaście lat, całe życie przed tobą.
    - Tak, tylko, że ja nie lubię swojego życia. Nic się w nim nie dzieje. - skrzywił si z niesmakiem, a w jego głosie wyczułem nutkę goryczy.
    - Dlaczego?
    - Od kiedy pamiętam jestem szkolnym popychadłem. - momentalnie posmutniał. Mimo iż miał zamknięte oczy, byłem pewien, że kryje sie w nich ból. - Nigdy nie miałem dziewczyny. No może była jedna. Cały czas staram się o niej zapomnieć. Dziewczyny są okropne. Nie cierpię ich.
    Wiedziałem co miał na myśli. Nie musiał tłumaczyć. Pochyliłem się lekko nad nim i z ciekawością zacząłem przyglądać się jego powiekom.
    - Tak, są okropne. Poza jedną. - odparłem.
    - Twoją byłą dziewczyną? - otworzył jedno oko. W tym samym momencie odsunąłem się i wyprostowałem plecy.
    - Żartujesz sobie? - prychnąłem. - Ja i dziewczyna? Dobre sobie. Mam na myśli moją przyjaciółkę. Brakuje mi jej.
    - Jak sie nazywa?
    - Raven Madness.  - spuściłem wzrok, raniony od środka wspomnieniami, które atakowały moją głowę.
    - Kojarzę to nazwisko.
   Otworzyłem szeroko oczy, a w nich zaświecił cień nadziei. Tylko na co?
    - Na serio? Rozmawiałeś z nią kiedyś?
    - Zamieniłem z nią tylko kilka słów. - wzruszył obojętnie ramionami.
    - O czym mówiła?
    - Rozmawialiśmy o próbie zespołu naszego wspólnego znajomego. Zdaje się, że wspominała o jakimś Gerardzie.
   Skamieniałem. Gdybym miał serce, to właśnie poczułbym na nim nieprzyjemne ukłucie. Pustym wzrokiem wpatrywałem się w kołyszące się na wietrze korony drzew. Słońce zaszło, a wokół nas panował półmrok. Po plecach przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz. Usłyszałem szelest w krzakach za nami. Jak poparzony odwróciłem głowę w tamtym kierunku. Zerwałem się z miejsca i podszedłem do zarośli. Obejrzałem się za siebie jeszcze raz. Frank dalej leżał z zamkniętymi oczami. Zacząłem się o niego bac. Nagle znowu usłyszałem głos. Kobiecy chichot. Daleko przed nami ujrzałem ta samą białą postać. Rozprostowałem skrzydła i prędko podleciałem w tamtym kierunku.
    „W ciemnościach czai się mrok. Miłości zagraża niechybną śmiercią.” śpiewała Dama.
    Na plecach poczułem przeszywający chłód. Na rękach miałem gęsią skórkę. Powoli odwróciłem głowę. Kątem oka dostrzegłem parę czerwonych ślepi kryjących się w krzakach nieopodal mnie. Po lesie ponownie rozniósł się śmiech.
    „Pilnuj go, Gerard.”
    Krwawo czerwone oczy zwęziły się i po chwili zniknęły.
      - Frank. - szepnąłem do siebie samego, a moje źrenice zmniejszył się do wielkości ziarnka ryżu. - Frank!
    Jak strzała wystrzelona z łuku popędziłem w jego stronę. Poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Dopadłem Franka, który leżał błogo na trawie z wciąż zamkniętymi oczami. Wokół nas było już kompletnie ciemno. Złapałem chłopaka za rękę i z prędkością światła odleciałem z polany, chcąc jak najprędzej wydostać się z lasu. Gonił nas złowieszczy śmiech. Kiedy zobaczyłem na horyzoncie przejeżdżające auto, zamknąłem oczy i zniknąłem z widoku. Spojrzałem na Franka i niemal nie wypuściłem go z uścisku, widząc że zrobił się tak samo niewyraźny jak ja.
     „Pilnuj miłości, Gerard.”
     Wpadłem przez wciąż otwarte okno do pokoju Franka. Miałem na tyle szczęścia, że wylądowałem na sofie ustawionej naprzeciwko.
    - Boże, co Cię ugryzło? - jęknął Frank podnosząc się do pozycji siedzącej.
    - Ktoś tam był, w lesie. - dyszałem ciężko, wciąż czując strach.
    - Nie mogłeś zwyczajnie zniknąć? Przecież ja mogę się pokazywać ludziom.
    - Przepraszam, jestem przewrażliwiony. - skłamałem. Nie chciałem mu Mówić o parze czerwonych oczu.
    - Nic by mi się nie stało.
    - Ej, muszę skrupulatnie wykonywać swoją robotę. Gdyby Ci się coś stało.. - urwałem przełykając ślinę.
    - Gdyby mi się coś stało, to co? - drażnił się ze mną, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji.
    - Nie ważne.
   Chłopak wstał i skierował się ku drzwiom. Przekręcił klamkę i bez słowa wyszedł. Poleciałem za nim, ukrywając się przed matką. Dopadłem go na schodach i rzucając niewinne spojrzenie wylądowałem na parterze.
    - Masz mi Mówić kiedy gdzieś idziesz, zapomniałeś? - warknąłem, tupiąc nogą.
    - To tylko kuchnia, przecież mi się tu nic nie stanie. - szepnął przez zaciśnięte zęby
   Brunet podszedł do szafki i z górnej półki wyciągnął paczkę ciastek z kawałkami czekolady. Moją uwagę przykuły drzwi lodówki, na których z kolorowych magnesów ułożony był napis „Pilnuj miłości, Gerard.”. Starając się nie panikować, strzepnąłem literki skrzydłem, udając, że zrobiłem to zupełnie nieumyślnie.
    - Ups, przepraszam. - zmusiłem się do szerokiego uśmiechu.
   Frank pozbierał magnesy z ziemi i rzucił je na blat, obok  lodówki. Cały czas wodziłem za nim wzrokiem. Jego ruchy były takie płynne i subtelne. Poruszał się z gracją tancerza, mimo, że nie miał z tym nic wspólnego. Miał na sobie szare wąskie spodnie, lekko opuszczone do połowy tyłka. Kiedy się po coś schylał, zza spodni wystawały mu słodkie bokserki w małe kotki. Na ramiona zarzuconą miał czerwoną bluzę w czarne paski.
    - Ładna bluzka. - wypaliłem wskazując placem na czarną koszulkę z logiem Sex Pistols.
    - Dzięki. - uniósł kąciki ust w łagodnym uśmiechu. –    - Mówiłeś coś, kochanie? - do naszych uszu dobiegł głos matki Franka, która siedziała w swoim gabinecie i zapewne czytała książkę. Słyszałem raz po raz przewracające się kartki.
   Frank i ja spojrzeliśmy po sobie ostrzegawczo. W końcu chłopak przełknął ślinę i łamiącym się głosem odparł.
    - Nie, nic.
     Zabrał z lodówki karton z sokiem pomarańczowym, po czym kiwnął do mnie ręką, żebym wracał do pokoju.
    - Chcesz coś do jedzenia? - zapytał szeptem, kiedy byliśmy w połowie schodów, prowadzących do małego korytarza, na pietrze.
    - Nie, dzięki. My nic nie jemy.
    - Jak się w ogóle nazywasz? Znamy się od kilku godzin, a ja nawet  nie wiem jak Ci na imie.
   Weszliśmy do pokoju. Zamknął za nami drzwi na klucz, a ja już normalnym tonem odpowiedziałem.
    - Nazywam się Gerard. Gerard Way.
    - Zaraz, zaraz. Jesteś bratem Mikey'ego?
   Skinąłem głową. Dopiero po chwili doszło do mnie to, co powiedział.
    - Znasz mojego  tępego braciszka?
    - Pewnie, że znam. Kumplujemy się.
    - Oh. - jęknąłem cicho. - W takim razie jutro idziesz na pogrzeb. - uśmiechnąłem się lubieżnie unosząc jedną brew.

3 komentarze:

  1. Kocham twoje opowiadanie! Strasznie ciekawi mnie o co chodziło z tymi czerwonymi oczami... A w ogóle ten świat z aniołami jest taki fajny ;] Mam nadzieję, że następny rozdział będzie szybko ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. to opowiadanie jest PIĘKNE! ale jak oni mają być razem jeżeli Gee jest aniołem? ;(

    OdpowiedzUsuń
  3. oj tam, Holy, będą razem, będą :c

    OdpowiedzUsuń