czwartek, 4 sierpnia 2011

Rozdział II

Mam wenę i nie chcąc jej marnować piszę kolejny post. Niewiele się w nim według mnie dzieje. Jak zwykle przepraszam za błędy.



  W powietrzu unosił sie zapach wody kolońskiej Franka. Chłopak poważnie podszedł do tego pogrzebu. Nie wiem, czy robi to ze względu na to, że polubił moją martwą osobowość, czy chce pokazać sie przed Mikey'em z jak najlepszej strony. Od kiedy dowiedział się o pogrzebie, chodzi  i sieje panikę w całym domu. „Co ja na siebie włożę? Kupić kwiaty? Składać wszystkim kondolencje?”. Ja tylko siedziałem cicho i z niedowierzaniem kręciłem głową. Owszem, czekałem na ten pogrzeb. Niecierpliwiłem się, a po głowie chodziły mi negatywne myśli. Zastanawiałem sie nad tym, jak trudno będzie mi się powstrzymać, przed zaczepieniem któregoś z moich bliskich.
    Za oknem świeciło słońce, przesłonięte przez zasłonę lekkiego, wiosennego deszczu. Pogoda zupełnie nie adekwatna do mojego nastroju. Drugi dzień w towarzystwie Franka. Nie sądziłem, że będzie tak łatwo. Mój pesymistyczny umysł jeszcze przed naszym spotkaniem wymyślał przeróżne scenariusze: że Frank będzie rozwydrzonym kobieciarzem, innym razem, Frank w mojej głowie wyglądał jak brudny metal w rozwalonych glanach, który  ma w głębokim poważaniu moją obecność.
    - Mamo! - krzyknął Frank, stojąc przed lustrem i poprawiając krawat. - Chodź na moment.
    Posłusznie rozpłynąłem się w powietrzy, w tym samym momencie, kiedy równie przejęta matka Franka, wślizgnęła sie do pokoju, przez uchylone drzwi.
    - Tak, Frankie?
   Chłopak odwrócił się w jej stronę i pokazał na krawat.
    - Pomożesz mi z nim?
   Kiedy Linda skończyła wiązać krawat, uśmiechnęła się do syna, odgarnęła mu grzywkę z czoła i wyszła. Widząc rozjuszonego Franka, wybuchnąłem gromkim śmiechem, zginając sie w pół.
    - To wcale nie jest śmieszne. - warknął roztrzepując włosy na połowie głowy. - Nienawidzę, kiedy matka ro robi.
    - Ależ czemu? Przecież wyglądasz wtedy jak rokoszany bobasek. - mrugnąłem zalotnie oczami.
    - Masz szczęście, że już jesteś martwy. - bąknął, na nowo odwracając się w stronę lustra.
   Jeszcze raz poprawił grzywkę, po czym podwinął rękawy białej koszuli.
    - Nie malujesz się dzisiaj? - zapytałem.
    - Pewnie, że maluję. Wyobrażasz sobie mnie na ulicy bez makijażu?
    - No tak, przecież to takie pasee. - machnąłem ręką prężąc się niczym francuska dama.
   Frank sięgnął po czarną kredkę, leżącą na biurku.
    - Wiesz co? - zapytał malując dolną powiekę. - Zawsze chciałem mieć Anioła Stróża.
   Uśmiechnąłem się misternie.
    - Ale nie takiego upierdliwego. - dodał odkładając kredkę na swoje miejsce.
    Popatrzałem na niego spod półprzymkniętych  powiek. Nic nie mówił, tylko wyciągnął spod łózka czarne trampki, założył je i ponownie przejrzał się w lustrze.
    - Dobrze wyglądasz damulko, już się tak nie podziwiaj.
    - Też Cię lubię. - posłał mi fałszywy uśmieszek.
    - Dlaczego mnie nie lubisz?
    - No przecież mówię, że Cię... lubię.
    - Kłamiesz. - spojrzałem na niego morderczym wzrokiem, ściągając wargi.
    - Nie, nie kłamię! - oburzył się.
    - Kłamiesz, kłamiesz.
    - Nie kłamię, do cholery!
   Zaśmiałem się pod nosem i kontynuowałem docinki:
    - Frank był wielkim kłamcą. Myślał, że może zrobić w konia Gerarda. - wyśpiewałem.
    - Ładnie śpiewasz.
    - Dzięki. Przed śmiercią pisałem trochę tekstów.
    - Pokażesz mi je kiedyś?
    - Jeśli uda mi się wkraść do swojego starego pokoju. Nie masz może ochoty odwiedzić kiedyś Mikey'ego?
   Frank wzruszył ramionami.
    - Mogę do niego jutro iść.
   Kiedy w końcu zbliżała się godzina pogrzebu. Wyszliśmy obaj z domu. A raczej on wyszedł, ja jak zwykle wyleciałem. Od kiedy dostałem skrzydła prawie w ogóle nie korzystałem z nóg. Równie dobrze mogli mi je odebrać. Kiedy mijaliśmy lustro w korytarzy, sam z ciekawości w nie spojrzałem. Momentalnie zatrzymałem sie, jakby moje nogi wrosły w ziemię. Przede mną stał przepiękny chłopak, o porcelanowej cerze. Na twarz opadały mu czarne, wystrzępione włosy. Jego oczy były zielone jak nigdy. Lekko połyskiwały brązem.
    Z moim ust wyrwało się przeciągłe „Wow”. Zupełnie wyleciało mi z głowy, że każdy Anioł jest powalająco piękny i zgrabny. Chociaż nie zauważyłem żadnych większych zmian w mojej sylwetce. Zrobiłem się tylko nieco smuklejszy, to wszystko. Miałem na sobie te same ubrania, co podczas śmierci. Zniknął jedynie czarny fartuszek z logiem restauracji. Popielate, wąskie spodnie i obowiązkowo czarna koszulka ze Smashing Pumpkins, nie zapominając o czarnych trampkach.
    - No idziesz? - ponaglił mnie zniecierpliwiony Frank.
    - Idę, idę.
   Frank poczekał, aż do niego dołączę i rzucił:
    - Narzekałeś, że cały czas stoję przed lustrem, a teraz sam stałeś przed nim z miną podnieconego narcyza.
    - Wybacz, to nie moja wina, że się troszkę zmieniłem.
    - Co masz przez to na myśli?
    - Nie wiem, wydaje mi się, że jestem jakiś... przystojniejszy? - skrzywiłem się. - Niby wyglądam tak samo, ale bardziej, jakby to powiedzieć, anielsko.
    - No. - potwierdził zwięźle Frank.
   Spojrzałem na niego katem oka. Uśmiechał się lekko, a oczy miał nieobecne i rozmarzone. Poczułem na sobie przyjemny dreszczyk. Miałem dziwne wrażenie, że mu się podobam.
   Uspokój się egoistyczny frajerze, co Ci przyszło do głowy. - skarciłem się w myślach.
    Powoli zbliżaliśmy się do cmentarza, gdzie stała spora grupka ludzi. Uniosłem brwi z wrażenia. Spodziewałem się nieco mniej liczniejszego tłumu. Na samym przodzie stała biała trumna, a wokół niej poukładane były kolorowe bukiety sztucznych kwiatów, z kremowymi wstęgami na których widniały przeróżne kondolencje, od członków dalszej i bliższej rodziny. Byłem wkurzony. Trumna miała być czarna. W oczy rzuciło mi się kilka znajomych ze szkoły, co wytrąciło mnie z równowagi. Myślałem, że jest im obojętne, czy umrę, czy nie, a tutaj na ich twarzach gościł szczery smutek.
    Między zebranymi gośćmi dostrzegłem tą dobrze znaną mi twarz. Kasztanowe włosy spływające na ramiona i te duże, błękitne oczy. Przełknąłem głośno ślinę, a ku mojemu zaskoczeniu do oczu nabiegły mi łzy. Położyłem dłoń na ustach i opadłem lekko na ziemię.
    - Co się stało? - zapytał troskliwie Frank?
    - N-nic. - odparłem jąkając się.
   Opuściłem głowę, a po moim policzku popłynęła zimna, czarna łza. Starłem ją palcem i przyjrzałem się mokrej, ciemnej plamie. A więc Anioły płaczą czarnymi łzami. Ciekawe. Spojrzałem z ukosa w prawo. Miedzy moją ciotką Susan, a kuzynką Ofelią, zabłyszczały zielone włosy. Ariena odwróciła głowę w moją stronę i uśmiechnęła się delikatnie. Przemknąłem szybko w jej stronę.
    - Co ty tu robisz?
    - Doświadczam nowych przygód. Chciałam sprawdzić jak Ci idzie.
   Łypnąłem wzrokiem w stronę trumny i odparłem:
    - Zapomniałaś mi powiedzieć o wielu rzeczach.
    - O niczym nie zapomniała. Sam miałeś je odkryć. Już Ci mówiłam, że należy to do przywilejów nowicjusza.
    - Coś mnie śledziło wczoraj w lesie. - w moim głosie zagościł strach.
    - Co takiego? - ściągnęła brwi, a jej ton był równie niepokojący.
    - Nie wiem, jakaś biała dama. Śpiewała jakąś pieśń w języku Paletonów.
    - Pamiętasz coś z jej piosenki?
    - „Upadłe Anioły zstępują na Ziemie, w poszukiwaniu tego, który miłością swą pokonał barierę Rady.”
    - To ostrzeżenie. Ta pieśń to ukryta wiadomość do Ciebie. Wypatruj Białej Damy gdziekolwiek jesteś. Słuchaj jej uważnie i nie lekceważ tego.
    - Przed czym mnie ostrzega?
    - Przed mrokiem. - powiedziała groteskowym tonem.
    - A ta para czerwonych ślepi... To co?
    Ariena na wieść o nich otworzyła szerzej oczy i zamilkła na chwilę.
    - Nie wiem o czym mówisz. - skłamała. Wiedziałem to, gdyż jej wzrok uciekał gdzieś w bok.
    - Nie kłam. Mam sie tego bac?
   Skinęła ledwo zauważalnie głową.
    - A co z ta miłością? O co w tym chodzi? - zadałem kolejne pytanie, lecz jej już nie było. Rozejrzałem się dookoła, ale zniknęła.
   Westchnąłem ciężko, po czym wróciłem do swojego podopiecznego. Frank stał ze splątanymi przed sobą dłońmi. Wpatrywał się tępo w widok jaki miał przed sobą.
    - Szkoda, że umarłeś. - westchnął cicho, nie odwracając wzroku
    - Nie umarłem, przecież tu jestem.
   Milczał. Przygryzł dolną wagę, spuszczając głowę w dół. Na niebie widniała kolorowa, nikła tęcza. Znikała za drzewami. Uśmiechnąłem się lekko do siebie i spojrzałem w prawo, gdzie z grobową miną stał mój kochany braciszek. Pamiętam jak zawsze śmiałem się z jego miłości do jednorożców. I tosterów. Biedny cały czas myślał, że ten toster żyje.
    Impulsywnie zerwałem się z miejsca i powolnym krokiem ruszyłem przed siebie. Podszedłem do mojej matki i sztucznie sie do niej uśmiechając szepnąłem:
    - Nie płacz, mamo. Twój syn ma się dobrze, wcale nie umarł. Siedzi gdzieś pomiędzy śmiercią a życiem. - nad moim uśmiechem zaczął górować grymas bólu. Było mi ciężko. Starłem czubkiem palca łzę z policzka Donny. - Nie płacz, to nie ma sensu.
    Odwróciłem się do niej na pięcie i skierowałem w stronę ciemnowłosej dziewczyny, o zapłakanej twarzyczce. Rozmazany makijaż skrywał pod sobą jej śliczną buzię, o delikatnych rysach. Oczy  mojej starej przyjaciółki lśniły od łez.
    - Raven. - szepnąłem jej do ucha. - Kocham Cię, siostrzyczko. Nie zapominaj o tym.
   Dziewczyna jakby mnie usłyszała, obejrzała się wokół siebie w poszukiwaniu swojego rozmówcy. Wiedziałem, że mnie nie widzi. Uśmiechnąłem się do niej i cofnąłem z powrotem wracając do Franka, któremu widać udzielił się nostalgiczny nastrój panujący wśród gości.
    - Frank, nie płacz. - rozkazałem mu, widząc, że po jego policzku popłynęła ledwo zauważalna, maleńka łza.
    Nie zauważył, że do niego podszedłem, wiec na dźwięk moich słów, jakby wyrwany z transu, rozejrzał się dookoła i zatrzymał na mnie wzrok.
    - Nie rób mi tego, proszę. Nie ty. - sprzątnąłem ciepłą kroplę spod jego oka. - Jestem tu z tobą, wiec nie masz po co płakać.
    - Przepraszam. Ten klimat tak na mnie działa.
   Przekrzywiłem głowę lekko w prawo, żeby mu się dobrze przyjrzeć. Dolna powieka Franka drżała. Nie mogłem tego znieść. Poklepałem go po ramieniu, próbując dodać mu trochę otuchy.
    - Chodź stąd. - poradziłem.
    - Nie mogę stąd tak po prostu odejść.
    - Stoisz na samym tyle, nikt nie zauważy, że zniknąłeś.
   Poddał się i ruszył z miejsca, próbując niezauważalnie zniknąć z cmentarza.
    - Dlaczego Ci tak smutno? - zapytałem, kiedy odeszliśmy juz dostatecznie daleko.
    - Nie jest mi smutno, cholera.
    Wywróciłem oczami i wyciągnąłem w jego stronę rękę.
    - Daj mi rękę, zabiorę Cię gdzieś.
   Spojrzał na moją dłoń i po chwili nasze palce się splątały. Sylwetka chłopaka rozmazała się. Machnąłem skrzydłami, a Frank wiedząc dobrze co mam zamiar zrobić, przełknął głośno ślinę. Wystrzeliłem w powietrze lecąc dostatecznie wolno, aby brunetowi coś się nie stało. Z góry widziałem dobrze znane mi budynki i miejsca. Oderwałem od nich wzrok i spojrzałem przed siebie.
    W końcu moim oczom ukazał się cel naszej podróży. Wzniesienie na przedmieściach Belleville. Można było z niego zobaczyć całe miasto.  Podleciałem na sam czubek i puściłem Franka. Chłopak wylądował na dwóch nogach. Popatrzał na mnie, jak sprawnie ląduję obok niego. Wciąż wyprany z pozytywnych emocji spoglądał na zachodzące słońce. W kącikach jego oczu ponownie dostrzegłem wzbierające w nim łzy. Na jego twarzy malował sie niewysłowiony ból.
    - Późne zachody i wczesne wschody słońca, to moje ulubione widoki. - zagadnąłem, a lekki wiatr zwiał mi z twarzy włosy.
    - Kocham zachody słońca. - Frank pokręcił głową delektując się melancholijnym pejzażem, jaki malował się przed naszymi oczami.
   Impulsywnie przysunąłem się bliżej niego i mocno go przytuliłem. Chłopak oplótł swoje ramiona na moich plecach. Poczułem emanujące od niego ciepło. Był ode mnie niższy od pół głowy. Słodko wyglądał. Położył głowę na moim prawym ramieniu i cicho  powiedział:
    - Dziękuję, Gerard.
    - To ja powinienem podziękować tobie. Dzięki tobie znowu mam okazje pobyć trochę w Świecie Nieumarłych.
      „Pilnuj miłości, Gerard.”
    Na dźwięk  głosu Białej Damy przytuliłem się mocniej do swojego podopiecznego. Wiedziałem  już co miała na myśli. Ochrzciła Franka moją miłością. Miałem go pilnować i nie dawać mu umrzeć, gdyż był on podarunkiem od losu..
     Brunet  oderwał swój policzek od mojego barku. Spojrzał mi prosto w oczy i uniósł kącik ust ku górze. Jego wargi lekko rozchyliły się, jakby chciał coś powiedzieć. Czekałem na to, lecz doczekałem się czegoś innego. Chłopak złożył na moich ustach delikatny pocałunek. Jego ciepłe, wilgotne wargi przynosiły mi ukojenie. Miałem wrażenie, że bariera emocjonalna, jaką umiejscowiła wewnątrz mnie Rada, całkowicie pękła. Odwzajemniłem pocałunek, ujmując jego bladą twarz w obie ręce.
    - Będę Cię chronił, aż do śmierci. - szepnąłem mu do ucha, spoglądając spod wachlarza rzęs, na drzewa i zarośla za nami.
    Zza jednego z drzew wychyliła się smukła sylwetka kobiety, o białych włosach, tak białych jak jej skóra. Oparła się o spróchniałą korę, zakładając ręce na piersi  i uśmiechnęła do mnie.
   „Nie opuszczaj go tak szybko, Gerard. Nie zapominaj, że po śmierci wszystko się nie kończy.” brzmiał kolejny wers jej przepięknej pieśni.

1 komentarz:

  1. Ta końcówka, o jacie. Sprawiłaś, że moje oczy stałe się wilgotne! UWIELBIAM CIĘ.

    OdpowiedzUsuń