piątek, 26 sierpnia 2011

Rozdział V

Frank z anielską delikatnością gładził mój policzek, patrząc na mnie jak w obrazek. W połowie nadzy oraz zupełnie rozpaleni, wpatrywaliśmy się sobie w oczy. Urok tęczówek chłopaka sprawiał, że chciałem popełniać grzech za grzechem, byle tylko nigdy się od niego nie oderwać. Wiecznie tkwić w jego ramionach, czuć dotyk jego miękkich ust, tylko tego pragnąłem. Zdążyłem zapomnieć o celu swojej misji. Płomień pożądania tkwiący w głębi duszy, który tak długo starałem się ujarzmić, eksplodował.
     Chwyciłem głowę swojego kochanego i przyciągnąłem ją do siebie, z wdziękiem pieszcząc jego pełne wargi. Nie miałem nic przeciwko, kiedy wrócił do przerwanego przeze mnie rozpinania paska. Nim się obejrzałem, leżałem na kanapie w samych bokserkach. Bez żadnych zahamowań chłopak zaczął masować dłońmi moją męskość. Z ust wyrwał mi się cichy jęk. W chwili, kiedy bielizna znalazła się w połowie moich ud, coś kazało pozostać mi obojętnym. Zesztywniałem calusieńki, włącznie z penetrowanym przez Fraka obszarem, wgapiając się tępo w sufit. Jakbym po raz pierwszy obcował z drugą osobą.
    Chciałem zaoponować w chwili, kiedy wilgotny język bruneta znalazł sie na moim członku. Zacisnąłem wargi, próbując wypędzić wszelkie negatywne emocji. Zostałem z kretesem pozbawiony resztek rezonu. Byłem speszony, niczym mała myszka. Niespodziewanie zacząłem ciężej oddychać, a raz po raz z gardła wyplątywały mi się jęki podniecenia. Nazbyt czule pieścił moje krocze, podczas gdy moje odczucia graniczyły z tymi należącymi do ciężarnej kobiety.
    Frank! - wrzasnąłem nie posiadając się z rozkoszy.
    Zamknąłem oczy, wyginając głowę w tył, na przemian biodrami, które poszybowały ku górze. Dotknąłem nieba i nie chciałem już więcej wracać na Ziemię.


    Makabryczny ból głowy ocucił mnie ze snu. Otworzyłem lekko jedno oko, a  wtem poraziło mnie rażące światło promieni słonecznych, spływające na moją spoconą twarz. Osłoniłem oczy ramieniem, po czym podjąłem się próby wstania z kanapy. Poczułem się skołowany, kiedy uznałem, iż wypoczynek znajdował sie w pokoju mojego podopiecznego, a ja sam byłem kompletnie ubrany, nie wykluczając bluzy, którą dostałem poprzedniego wieczora. W momencie, kiedy przeszedłem do pozycji stojącej, zawróciło mi się w głowie, przez co straciłem  równowagę. Zbawienna komoda przyszła mi z ratunkiem, powstrzymując od pewnego upadku. Moją uwagę przykuła szklanka ze schłodzoną herbatą cytrynową, stojąca na blacie biurka. W mgnieniu oka  dobyłem naczynie i opróżniłem ją zaledwie trzema okazałymi haustami.
    Zerknąłem kątem oka na cyfrowy zegarek, umiejscowiony na półce obok łózka. 6.42. Jeśli mnie pamięć nie myliła, to za niespełna godzinę powinniśmy być razem z Frankiem w szkole. Chwiejnym krokiem udałem się do kuchni, niemal nie powodując kraksy na schodach. Po przebyciu drogi, która wydawała mi się torem przeszkód, dotarłem do kuchni. Stanąłem w progu, łapiąc się kurczowo framugi, a moim wyczynianiom przez cały czas przyglądał się rozbawiony Frank. Szydził ze mnie bezczelnie, gdyż on w przeciwieństwie do mnie praktycznie nic nie pił. Uśmiechnąłem się kpiąco, patrząc na niego z góry.
    Może jajecznicę? - zaproponował, podnosząc się z krzesła
    - N-nie, dziękuję. - zająknąłem się, przypominając sobie marzenia senne. - Frank, czy my... czy my... Coś wczoraj zaszło między nami?
    Iero pokręcił tylko głową, całkowicie zdezorientowany. Odetchnąłem ni to z ulgą, ni to z zażenowania. Poczłapałem w stronę lodówki. Uchyliłem drzwiczki, uwalniając strumień jasnego światła. Przesunąłem wzrokiem po produktach od pierwszej półki, aż do ostatniej, gdzie znalazłem wodę niegazowaną. Napiłem się odrobinę, po czym schowałem ją z powrotem na miejsce
    O czym śniłeś? - zapytał niespodziewanie Frank, unosząc brew?
    Milczałem przez chwilę, aż w końcu wydusiłem z siebie zwiędłe „Nic.”.

    Nigdy nie sądziłem, że w wieku dwudziestu lat czeka mnie niemiły powrót do szkoły, nie licząc studiów, na które wybierałem się zresztą jak sójka za morze. Wyjazd do Nowego Jorku wiązał sie z kosztami, a ja raczej nie byłem człowiekiem o sporych zasobach pieniężnych. Matka skąpiła mi funduszy na studia, a o ojcu nawet nie chcę myśleć. Od kiedy rozstał sie z Donną, nawet nie telefonuje, nie wysyła kartek na święta. Po prostu się z nami nie liczy i traktuje jak powietrze. Zawsze zastanawiałem sie, jak zareaguje na wieść o śmierci swojego najstarszego dziecka. Nie był zbyt wylewnym człowiekiem, zapewne pokręcił tylko nosem, po czym odburknął chamsko „Szkoda.”.
    Po przekroczeniu wrót szkoły średniej w Bellevile, do której sam niechętnie uczęszczałem jeszcze dwa lata przed śmiercią, moich uszu dobiegły znajome dźwięki zamykanych szafek, wulgarnych nastolatków, okrzyki szkolnych kozłów ofiarnych, którzy właśnie lądowali głową w koszu. Po plecach przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Frank rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie, po którym pomaszerował szybkim kokiem w stronę schodów, prowadzących na drugie piętro.
    Pierwszą lekcją okazała się biologia, którą zawsze darzyłem szczególnym uczuciem, jako że była jednym z najlepszych przedmiotów. Nie wykluczając faktu, iż miałem z niej jako tako dobre oceny. Frank usiadł w przedostatniej ławce w rzędzie pod oknem. Kątem oka zobaczyłem, jak przeurocza brunetka rzuca mu zalotne spojrzenie, co oczywiście impertynencko zignorował, krzywiąc się i obracając głowę w drugą stronę. Dałem mu sójkę w bok,  chłostając go wzrokiem. Moją uwagę również zlekceważył.
    Po chwili do klasy wparowała roztrzepana pani Evermen. Zdziwiłem się widząc ją na lekcji. Cały czas przypuszczałem, że prędzej czy później, wywalą tą wariatkę ze szkoły, albo sama odejdzie. Burza rudych loków porastających jej głowę, zdawała się aż płonąc. Te same czarne okulary, w grubych oprawkach na nosie i nieśmiertelny, szeroki uśmiech. Stara, dobra pani Evermen. Uniosłem kąciki ust, na wspomnienie szkolnych lat.
    Nauczycielka poleciła uczniom otworzenie podręczników na lekcji dotyczącej fotosyntezy. Frank mozolnie sięgnął do torby po podręcznik. Mrucząc coś pod nosem zaczął kartkować książkę w poszukiwaniu tematu lekcji. W pewnym momencie łypnął na mnie znudzonym wzrokiem, a ja tylko spiorunowałem go nienawistnym spojrzeniem. Pomimo, iż pani Evermen była trochę roztrzepana, należała do czołówki szkolnego grona pedagogicznego, które zasługiwało na moje uwielbienie.
    Zrezygnowany obróciłem głowę w stronę okna, wyczekując końca lekcji.
    -Zachowujesz sie jak skończony prostak! - wrzasnąłem wzburzony, kiedy Frank zignorował kolejną dziewczynę, która tym razem flirtowała z nim, pytając o prace domową z matematyki.
    Staliśmy pod długim rzędem szafek w głównym holu. Była przerwa, a chłopak szukał swojego podręcznika do matematyki, który  najwidoczniej gdzieś zgubił.
    - Co? - jęknął, udając głupka.
    - Nie widzisz, że te dziewczyny na Ciebie lecą, baranie?
    W tym samym momencie zadzwonił dzwonek.
    -Że co? - Frank nie dosłyszał mojej ostatniej wypowiedzi.
    Spojrzałem na niego spod przymrużonych powiek.
    -Nie ważne. - warknąłem przez zaciśnięte zęby. - Po prostu postaraj się być milszy dla ludzi.


    Na lekcji matematyki usiadłem w zupełnie innej części sali, niż mój podopieczny. Oparłem plecy o zimną ścianę i cały czas biczowałem go wzrokiem, podczas gdy on kontynuował swoje infantylnie chamskie zachowanie. Nagle przypomniałem sobie słowa Ben'a, na temat ukrytych w zakątkach mojego umysłu umiejętności.
     Musisz zajrzeć w głąb siebie. Silna koncentracja i wszystko od razu jest prostsze
    Odrzuciłem głowę w tył, przymykając oczy. Z całych sił starałem się odgonić nawijającego bez przerwy profesora Offely. Obliczanie delty graniczyło dla niego z tym samym, co używanie kciuka przeciwstawnego – bezcenna umiejętność. Kiedy wszystkie głosy wokół mnie ucichły, a  ja znalazłem się poza realnym światem, zobaczyłem przed sobą niewielkie źródło światła.
    Kiedy już odpłyniesz, znajdziesz w sobie bramę, prowadzącą do ukrytych części twojego umysłu. 
    Niepewnym krokiem ruszyłem w stronę niewielkiego, turkusowego punkciku na horyzoncie, który z czasem zaczął się powiększać. Owe światło, okazało się być świetlistą bramą, o której mówił Ben. Zbliżyłem dłoń do wrót, a kiedy czubki palców moich palców zetknęły się z fosforyzującym światłem, zaiskrzyło między nimi. Cofnąłem rękę w tył, przyglądając się opadającym na ziemię iskrom. Przygryzłem instynktownie dolną wargę i szybkim krokiem wkroczyłem w bramę.
    Znalazłem się w ciemnym pomieszczeniu, w którego centrum stała biała kolumna, a nad nią unosiła się bijąca fioletowym światłem kula. Przełknąłem ślinę i z niepokojem wymalowanym na twarzy, podszedłem do kolumny. Kiedy znalazłem się parę stóp od kuli, zaczęła dziwnie drgać, a po chwili błysnęła na różowo. Całe pomieszczenie wypełniło się ekscentryczną poświatą.
    Z transu wyrwała mnie kulka papieru, która ni stąd ni zowąd przeleciała mi przez głowę. Rzuciłem nienawistne spojrzenie ryżemu chłopakowi, niezręcznie  tłumaczącemu się nauczycielowi. Do dzwonka pozostało pół godziny, byłem mentalnie nieobecny przez zaledwie niecałe pięć minut. Westchnąwszy ciężko podparłem głowę na dłoni, skupiając całą uwagę na stojącym na wysokiej szafie z tyłu klasy kwiatku. Przez cały kwadrans nie oderwałem oczu od przekwitniętego kwiatu rebucji. Bezgranicznie znudzony lekcją, ściągnąłem brwi, kiedy roślina niespodziewanie uniosła się kilka centymetrów nad szafą. Siląc się na powściągliwość, zacząłem intensywnie myśleć o przesunięciu kwiatka. W oka mgnieniu wykonał moje polecenie, wylatując poza obszar szafy.     
    Po raz kolejny trafiła mnie papierowa kulka, tym razem adresatem wygłupów był Frank. Impulsywnie zareagowałem, odwracając głowę w jego stronę, a doniczka poleciała na sam koniec klasy, rozbijając się u stóp piszącego na tablicy pana Offely'ego. Wzburzony nauczyciel spojrzał w kierunku Franka, a z jego nosa niemal nie wylatywała para. Twarz mężczyzny poczerwieniała aż ze złości. 
    - Panie Iero! - wrzasnął – Co maja znaczyć te wygłupy?!
    - Ale to.. - chłopak zaczął się gorączkowo tłumaczyć, lecz wtem profesor niekulturalnie mu przerwał, nakazując udanie się po lekcji do dyrektora szkoły.
    Spojrzałem na Franka bezgrzesznie, dobrze wiedząc, jakich kłopotów mu przysporzyłem. On jedynie obdarował mnie rozczarowanym spojrzeniem, po czym wrócił do rozwiązywania zadań matematycznych. Czułem się, jakbym wpakował go pod pociąg, zważywszy na temperament oraz twardą rękę dyrektora Middletona. Już nie raz usłyszałem bezwzględne zarzuty z jego strony, a o przypuszczalnym wydaleniu z placówki edukacyjnej już nie wspomnę.

    Kiedy sekretarka, Sally, oznajmiła uroczyście, iż mój podopieczny ma wolną drogę i może już iść, po raz setny z rzędu szepnąłem do niego przesiąknięte szczerością „Przepraszam”. Nie zareagował i na nie, tylko prędkim, gwałtownym ruchem zerwał się z miejsca, ruszając w stronę mosiężnych drzwi, prowadzących do kryjówki diabła. Nacisnął delikatnie klamkę, a drzwi ustąpiły, skrzypiąc groteskowo, jakby ktoś specjalnie ich nie naoliwił, aby uczniowie za kare wysyłani do pana Middletona zbombardowali gacie na wejściu. Z wnętrza gabinetu poprzedzonego długim korytarzem, wydobywał się drażniący zapach cynamonu. Przywodził mi na myśl jabłecznik o intensywnej woni, który piekła moja babcia Helena.
    Na ścianach ciągnących się wzdłuż przedpokoju, urządzonym w wiktoriańskim stylu, porozwieszane były zdjęcia w pozłacanych, ozdabianych ornamentami ramach. Portrety zapewne szlacheckich przodków Middletona, pokazywały zadumanych ludzi,a każdy z nich dumnie wypinał pierś w jednoznacznym geście. Pod każdą z fotografii znajdowała się niewielka tabliczka z wygrawerowanym imieniem oraz nazwiskiem. Podążając za Frankiem przystanąłem obok olbrzymiego portretu, na którym wdzięcznie prezentowała się kobieta w ciasno związanym gorsecie o  kolorze khaki, a  na głowie siedział jej starannie upięty kok. Miedziane, zakręcone kosmyki okalające jej porcelanową twarz, idealnie kontrastowały z bladością  twarzy. Lekko nakrapiany piegami, zadarty nos, pomiędzy parą kocio-zielonych oczu był tak samo bezbłędny jak cała reszta. Wygięte w subtelny uśmiech, pełne usta same prosiły się, aby ktoś złożył na nich wieczysty pocałunek.
    Otrząsnąłem się z transu, w jaki wprowadziła mnie Lady Middleton.  Odwróciłem się na piecie, nieomal podskakując w drodze do gabinetu dyrektora. Iero usadowił się już w ogromnym fotelu, stojącym naprzeciwlegle do nadętej twarzy dyrektora. Bordowe ściany pokoju były nieco przytłaczające, zapewne z ich powodu chłopak co chwilę z trudem przełykał ślinę.
    -Panie Iero. - zaczął uroczyście Hans Middleton. - Doszły mnie słuchy, że zwykle powściągliwy i nie sprawiający większych kłopotów uczeń mojej szkoły, wszczął aferę na dzisiejszej lekcji matematyki, prowadzonej przez pana Offely'ego.
    - Ale dyrektorze, to na prawdę nie moja wina! - frondował brunet, pochylając się do przodu.
    - Milcz, gdy do Ciebie mówię! - warknął podniesionym tonem dyrektor. - czy matka nie nauczyła Cię, że starszym się nie przerywa?
    Frank wtulił sie ze strachu w miękką, czerwoną poduszkę, jaką był wyszyty w środku fotel. Zacząłem główkować jak mogę go wyciągnąć z opresji. Wpadłem na dość interesujący pomysł, biorąc pod uwagę odkryte juz przez siebie zakamarki podświadomości. Stanąłem za siedzeniem Franka, bacznie przyglądając się zmarszczką na postarzałem twarzy Middletona. Intensywnie myśląc o złagodzeniu kary niewinnego chłopaka, zacisnąłem palce na oparciu fotela.
    - Niech mi pan nie próbuje wmówić, że nic pan nie zrobił... - urwał na moment Hans, a jego ślepia przesłoniła ledwo zauważalna gołym okiem mgła. - ... Jestem w stu procentach pewien, że nic pan nie zrobił.
    Zaskoczony Frank wybałuszył oczy, nie będąc w stanie wydusić z siebie prostego zdania.
    - Idź już, drogi chłopcze. - machnął ręką, uśmiechając się uprzejmie – Porozmawiam sobie z panem Offelym. Tymczasem życzę Ci miłego dnia.
    - Dziękuję, panie Middleton . - Frank wstał i ceremonialnie ukłonił się przed dyrektorem.
    Prędko wyszedł z pomieszczeniu, w którym mieścił się gabinet Middletona. Przechodząc obok Lady Middleton uśmiechnąłem się tępo do portretu, zerkając na niego kątem oka. Brunet przez cały czas szedł milcząc, a mimika jego twarzy zdradzała, że był diametralnie skołowany. Na czole pojawiły mu się prowizoryczne zmarszczki.
    - Nie wiem jak to zrobiłeś, ale dzięki. - szepnął odwracając głowę w moją stronę. - Mimo, że wizyta w tym okropnym miejscu to twoja wina.
    - Przepraszam. - powtórzyłem, jak zacięta płyta.
    - Skończ już do jasnej cholery przepraszać, przecież nic się nie stało.
    Stanęliśmy w tym samym momencie w połowie drogi do wyjścia. Iero obsypał mnie enigmatycznym grymasem twarzy.
    - Nie cierpię, gdy się o wszystko obwiniasz.
    Nieoczekiwanie wtulił we mnie swoje ogrzane ciało. Pod wpływem jego dotyku, na myśl przywiodło mi mokry sen z nim w roli głównej. Zbity z pantałyku odsunąłem się od niego, a moją twarz pokrył rumieniec. Spuściłem wzrok, po czym ruszyłem przodem do wyjścia, milcząc, jakby ktoś odebrał mi mowę.
    Ilekroć pojawialiśmy się w zasięgu wzroku, wokół Franka zlatywał się wianuszek dziewcząt, zjadający go wzrokiem. I tym razem nie było wyjątku. Kiedy zamknąłem drzwi gabinetu, jak na skrzydłach przyleciała do nas znajoma brunetka, z lokami na głowie, którą Frank  olał na lekcji biologii. Cała w skowronkach, uśmiechnięta od ucha do ucha zapytała:
    - I jak po rozmowie  Middletonem? Zawiesił Cię?
    Frank spojrzał na mnie pytająco, nie mając zielonego pojęcia co odpowiedzieć. Przez zaciśnięte zęby szepnąłem do niego „Bądź dla niej miły.”. Wykonując moje polecenie, pełen rezerwy odwzajemnij uśmiech dziewczyny, która na jego widok zatrzymała na moment oddech. Pewnie po raz pierwszy w życiu widziała taki gest z jego strony.
    - Na całe szczęście ominęła mnie ta przyjemność. - odparł radośnie, bezbłędnie odgrywając rolę uprzejmego kolegi.
    - To cudownie, Frank. - przerwała na ułamek sekundy. - Może... Może wyszlibyśmy razem na kawę wieczorem?
    - Zgódź się. - poradziłem ściągając usta.
    Z naklejonym uśmieszkiem obsypał ją oględnym spojrzeniem, szarmancko odpowiadając:
    - Z wielką przyjemnością. Będzie to dla mnie wielki zaszczyt, Cassie.
    Cassie ledwo powstrzymywała się od podskoczenia z triumfalnej radości i wręcz ociekającej z niej euforii.
    - Ósma Ci pasuje? - zaproponowała.
    - Pewnie. Chyba wiesz gdzie mieszkam, prawda?
    - Oczywiście. Przecież już kiedyś u Ciebie byłam, zapomniałeś? Chociaż, możliwe. Mieliśmy zaledwie po osiem lat.
    - No to w takim razie jesteśmy umówieni. Do zobaczenia wieczorem. - machnął ręką na pożegnanie, ruszając wzdłuż korytarza.
    Obróciłem głowę, zerkając przez ramie na wciąż sterczącą przed gabinetem dyrektora Cassie. Z miną, jakby była studentem rozdziewiczanym przez stado osiemnastolatek, przyglądała się odchodzącemu Frankowi. Czułem sie winny. Przez moją praktycznie martwą duszę, odciąłem dziewczynie drogę do spełnienia jej marzeń.
    Czego nie może mieć jeden, ma drugi.


Cóż, mam głęboką nadzieję, że spodobał wam się zapewne długo wyczekiwany rozdział. Powinnyście wszystkie podziękować Magdzie, bez której nigdy nie uwierzyłabym, że gdzieś wewnątrz mnie na prawdę drzemie pisarski talent jestem w stanie go napisać, Kochana, jesteś wielka, mój ty Bogu! <3 Tak więc tą notkę pragnę dedykować właśnie jej. 

[klik] tak dla osłodzenia atmosfery.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Rozdział IV

O rany boskie, spieprzyłam. Miało być romantycznie i tajemniczo, a wyszło chujowo i wszystko nie trzyma się kupy XD To wszystko przez to, że  jutro wyjeżdżam, a  nie chciałam zostawiać bloga bez nowej notki. W końcu obiecałam dodawać raz na tydzień, a wracam za tydzień. Chciałam opisać coś nieco śmielszego, ale tak jak już mówiłam, opuszczam dom na sześc dni i komputer zostaje w rękach mamy.
Następnym razem lepiej zaczekam na pzypływ weny, bo pisanie bez jej obecności to totalna porażka, na co przykładem jest ten oto epizodzik Anielskiego Frerarda. Na tę chwilę to najdłuższy rozdział.
Miłego czytania.  ♥



W kominku tańczyły pomarańczowe płomienie rozgrzewając atmosferę w salonie. Jedynym źródłem światła w całym domu był rozpalony ogień. Raz po raz maleńkie iskierki wylatywały poza granice dzielącą wnętrze kominka z pokojem. W mieszkaniu było pusto, nie licząc mnie i Franka, który siedział skulony w fotelu obok skupiska ciepła. Za oknem rozpętała się istna nawałnica. Dziki wiatr wyginał pnie drzew, a deszcz lał się po ulicznych rynsztokach hektolitrami. Matka chłopaka udała się na babskie posiedzenie do Pani Rosie, dając nam chwilę prywatności. Usadowiłem się na kawałku puszystego dywanu u stóp bruneta, grzebiąc mozolnie pogrzebaczem w kominku.
    Żadne z nas nie planowało przerwać ciszy, która zapętliła się wokół nas. Zerknąłem na niego kątem oka. Nawet na mnie nie patrzał, jakbym był mu obojętny. Od kiedy wróciliśmy wczorajszego dnia do domu, zrobił się dziki i niedostępny. Obchodził się ze mną obojętnie. Nie obdarzył mnie nawet cieniem uśmiechu, a co dopiero spojrzeniem. Nie miałem pojęcia co spowodowało jego nagłą zmianę nastroju.
    Westchnąłem ciężko i powróciłem do przewracania drewnianych kołków za metalową bramką w abstrakcyjne wzory. Na oko osunął mi się pukiel czarnych włosów. Lekko się wzdrygnąłem, kiedy brunet znalazł się u mego boku i subtelnym gestem odgarniał mi grzywkę z czoła. Spojrzałem na niego pytająco, a w moich oczach zaświecił płomień nadziei. Wtulił się w moje lewe ramie i przycisnął do mojego barku głowę, jakby doskwierało mu zimno. Oparłem się o nią i przymknąłem oczy.
    - Gerard. - szepnął cicho, sprawiając, że moje martwe serce zabiło jeden jedyny raz.
   Po plecach przeszedł mi prowizoryczny dreszcz. Wygiąłem sie w bok i spojrzałem na Franka unosząc brew.
    - Ah, już nic. - warknął. - Zepsułeś nastrój.
    - No ale co chciałeś mówić?
    - No nic już.
    Z miną małego, naburmuszonego dzieciaka odwrócił sie do mnie plecami i założył ręce na piersi.
    - Nie chcesz się do mnie dalej odzywać, to nie. Łaski bez. - burknąłem i zacząłem się zbierać z ziemi, kiedy  Frank momentalnie obrócił się i przylgnął do mnie, oplatając wokół mojego pasa ramiona.
    - Gerard, proszę, nie wiem co mi się stało. Zachowuję się jak baba w ciąży. Wybacz.
   Westchnąłem z ulgą i pogłaskałem go po głowie. Osunąłem go od siebie i spojrzałem na niego wymownym spojrzeniem. Nie wiedziałem co mam mu odpowiedzieć, wiec jedyne co zrobiłem, to szeroko sie uśmiechnąłem i po chwili cmoknąłem go czule w usta.
    Frank łapczywie odpowiedział na mój pocałunek, a ja omal nie wywróciłem się do tyłu.  Rozchyliłem wargi, pozwalając mu przejść do nieco ostrzejszych pieszczot. Jego język zmysłowo plątał się razem z  moim. Cała akcja przypominała spektakl. Nasze usta były teatrem, a języki to aktorzy, odgrywający namiętną scenę.
    - Frank, daj sobie spokój. - szepnąłem mu do ucha, kiedy udało mi się wyswobodzić z jego uścisku.- Nie próbuj mnie zmiękczy.
     - Przepraszam, jesteś taki pociągający. - dyszał z podniecenia, a jego głos łamał się co drugie słowo.
    - Jak chcesz mnie przelecieć to po prostu mi to powiedz. - na mojej twarzy malował się wredny uśmieszek.
   Rozentuzjazmowany chłopak uśmiechnął się i miał już coś powiedzieć, lecz położyłem mu palec na ustach i mruknąłem:
    - I tak Ci się nie uda.
    - Oh, jakiś ty asertywny. - ponownie przybrał minę naburmuszonego dzieciaczka. Był taki słodki, kiedy to robił.
   Wstałem z dywanu i zaśmiałem się impertynencko pod nosem. Podszedłem do barku i bez pytania wyciągnąłem z niego rozpieczętowaną paczkę papierosów. Czerwone Marlboro. Wsunąłem do ust jedną fajkę i obracając kartonik w palcach mruknąłem cicho. Zanurzyłem końcówkę papierosa w ogniu zapalniczki i zaciągnąłem się dymem. Wydmuchując go z ust spojrzałem na chłopaka, który wciąż w tej samej pozycji ślęczał na dywanie, przyglądając mi się z ciekawością.
    - No co? - uniosłem brew – Tak Cię dziwi widok palącej osoby? Przed śmiercią paliłem jak smok. Fajka za fajką. Wyobraź sobie co przeżywałem, kiedy skończyły mi się pieniądze. Pracowałem głównie, żeby mieć je za co kupić. Caluteńka wypłata szła na sześciopak czerwonych Marlboro.  - obróciłem papierosa w palcach. - A co do twojej silnej potrzeby.. Nie jesteś przypadkiem za młody na seks?
    Frank prychnął pod nosem po czym speszony obrócił ode mnie wzrok. Mimo ciemności panujących w pomieszczeniu, dostrzegłem na jego policzkach rumieńce.
    - Oj, oj, Franiu prawiczek. Nie przejmuj się. - zaciągnąłem się ponownie papierosem. - Według mnie to żaden wstyd. A poza tym.. - kolejny mach. Wypuściłem dym przed nos. - Gejowski seks to żadna przyjemność. Nie zrozum mnie źle, ale..
    - Proszę Cię, skończ. - westchnął ciężko – Poza tym skąd wiesz jaki jest seks oralny?
    Pod wpływem wspomnień skrzywiłem się lekko i obróciłem głowę w prawo. Strzepnąłem popiół do popielniczki stojącej na komodzie po czym zacząłem grzebać czubkiem trampka w podłodze.
    - Jakby to... - krępowałem się, co było słychać w mim głosie. - Kiedyś tam na imprezie za dużo wypiłem i był taki ładny facet i no wiesz..
    - Jak się nazywał?
    - Josh Nevel.
   Brunet na dźwięk tych dwóch słów wywalił oczy i odchylił się w tył, świdrując mnie wzrokiem.
    - Ja pierdole. - wyszeptał nie ruszając się ani o centymetr. - Jebał się z moim kolegą.
    - Byłem kurwa pijany! - krzyknąłem lekko zdenerwowany. - Poza tym powiedz, że sam masz czasem ochotę go przelecieć.
    Frank wywrócił oczami i po chwili skinął głową.
    Za oknem deszcz się wzmagał i co chwila rozbrzmiewał piorun. Zgasiłem końcówkę papierosa i wyszedłem z salonu z popielniczką w dłoni. Była niedziela, dwudziesty ósmy marca. Za kilka godzin miałem przeżyć swój pierwszy dzień w szkole, w postaci osobistego ochroniarza. Nigdy nie podejrzewałem, że mogę nim zostać. Byłem raczej... Jakby to ująć... cienkiej budowy.
   Otworzyłem drzwiczki pod zlewem i wrzuciłem do kosza pozostałości po papierosie. Jak dobrze wychowany i ułożony chłopak, umyłem popielniczkę i odstawiłem ją na swoje miejsce. Frank wciąż siedział przed kominkiem. Obawiałem się, żeby się przypadkiem nie poparzył. Zgarnąłem z barku paczkę Marlboro z resztką papierosów i pewnym siebie krokiem udałem się w kierunku bruneta. Z gracją modela usiadłem w fotelu, wyciągnąłem z paczki kolejną fajkę i wyciągnąłem ją w kierunku Franka, unosząc brew. Wyciągnął z jej wnętrza papierosa i wsadził koniuszek o ognia w kominku. Miałem nadzieję, że nie przyczyniałem się wówczas do wciągnięcia go w nałóg.
    - Od kiedy palisz? - zapytałem wyrywając mu z rąk fajkę i podałem mu swoją. Zapomniałem o zapalniczce.
    - Od jakiego roku. - zmarszczył czoło łypiąc wzrokiem na dym, wypływający spomiędzy moich warg.
   Usiadłem po turecku i pochyliłem się w przód, opierając łokcie na kolanach.
    - Sam sie nauczyłeś, czy ktoś Cię w to wciągnął?
    - Sam. - kłamał.
  Skinąłem głową nie chcąc wdawać się w dyskusję.
  Wyciągnąłem w jego stronę dłoń i burknąłem lewo słyszalne: „Podaj rękę.”. Zrobił jak chciałem. Rzuciłem na nią okiem i mruknąłem pod nosem.
    - Kiedyś umiałem czytać z dłoni. W ogóle  miałem jakiś przejaw czarodziejstwa. - wypuściłem rękę chłopaka. - Tarot, horoskopy, wróżenie z fusów herbacianych. Nie wiem co mi przyszło do głowy.
    - Mnie kiedyś pasjonowała Madonna, ale to sie chyba do tego nie umywa. - zaśmiał sie pod nosem.
    - Ej, Madonna jest zajebista. - skarciłem go, szturchając lekko jego ramie. - Nie waż mi się o niej źle mówić.
    - Bo co mi zrobisz? - spojrzał na mnie uwodzicielsko..
    - Będę zmuszony Cię ukarać. - odwzajemniłem mu się równie pożądliwym wzrokiem.
    - Madonna to suka. - szepnął prowokacyjnie przygryzając dolną wargę.
    - O ty mały. - wrzuciłem filtr od papierosa do ognia i rzuciłem sie na niego, przewracając go na plecy.
    Przygwoździłem jego nadgarstki do ziemi. Usiadłem okrakiem na Franku, który cały czas śmiał się głośno.
    - Odszczekaj to. - zachichotałem wtórując mu tylko.
    - Ani mi się śni. - szepnął, próbując zdusić w sobie dziki śmiech.
    - W takim razie. - pochyliłem się nad nim i szepnąłem mu do ucha – żadnego dotykania mnie przez najbliższy tydzień.
   Kiedy zobaczyłem jego mrożący krew w żyłach wzrok, wybuchnąłem głośnym śmiechem, odchylając głowę w tył. Wstałem z niego i udałem sie z powrotem w kierunku  barku. Otworzyłem go i zacząłem wodzić wzrokiem po etykietach na butelkach z różnymi trunkami. W końcu mój wzrok przykuła butelka ze starym, dobrym whisky. Wyciągnąłem alkohol z wnętrza barku. Spojrzałem na Franka, który na nowo przybrał minę naburmuszonego dziecka. Miałem wrażenie, że  całkowicie się w nie przeistoczył.
    - Nie udawaj wkurwionego sześciolatka, tylko mi powiedz, czy twoja mama pije
    - Nie. - burknął. - Trzyma to wszystko, bo jej się nie chce zabrać dupy i ich wywalić.
    - Zła kobieta, jak można chcieć wywalić dobre whisky? - skrzywiłem się. - Chyba nie zauważy, że zniknęła jedna butelka, prawda?
   Chłopak podniósł głowę i spojrzał na mnie zmieszany.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                       - Co masz na myśli?
    Zamiast normalnie mu odpowiedzieć, udałem, że piję z kieliszka i głupio się uśmiechnąłem.
    - O nie, nie, nie. - zerwał sie z miejsca. - Ani mi się waż!
    - Boże, nie bądź takim histerykiem.
    - Gerard, nie bagatelizuj sprawy, już miałem jeną przygodę z pijaństwem w moim domu.
   Uniosłem brew.
    - Koledzy się do mnie sprosili i trochę się nawaliliśmy. Źle się to skończyło, nie chcę o tym myśleć.
    - Przestań. Co ja tu mogę zrobić? Poza tym nie wypiję dużo.
   W tym samym momencie zadzwonił telefon stacjonarny, stojący w przedpokoju. Frank rzucił mi spojrzenie, które miałem potraktować jako odmowę i podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę i rzucił o niej.
    - Halo?
   Reszta jego wypowiedzi opierała się na” Aha. Okej. Dobrze mamo.”. Po chwili wrócił do mnie i zmuszając się na uśmiech odparł:
    - Mama wróci jutro po południu.- oparł się o barek i założył ręce na piersi. - To co robimy?
   Pokiwałem mu przed nosem butelką z alkoholem. Westchnął ciężko i wywrócił oczami bezwładnie opuszczając dłonie.
    - Tak bardzo Ci na tym zależy? Nie przeżyjesz?
    Pokiwałem głową, wysuwając dolną wargę do przodu. Wysiliłem się n najpiękniejsze spojrzenie, na jakie mnie tylko było stać.
    - Dobra. - machnął ręką. - Rób co chcesz.
    - No widzisz. - ożywiłem się momentalnie. - Było tak od razu.
   Odkręciłem butelkę i zapełniłem nim do połowy szklankę, którą wyciągnąłem z szafki pod barkiem. Ująłem jej brzegi i podałem Frankowi. Widząc, że nie mam zamiaru się poddać, wziął ode mnie naczynie i udał sie do kuchni.
    - Nawet nie próbuj tego wylewać. - uprzedziłem go.
    - Dobra, dobra. - mruknął pod nosem.
   Kiedy chłopak zniknął za progiem, usłyszałem głośne pukanie. Intuicyjnie zrobiłem się niewidoczny i niepewnym kokiem wyszedłem na przedpokój. Brunet stał już przy drzwiach. Przekręcił zamek i nawet nie patrząc kto idzie, otworzył je. Do środka wpadła Ariena. Podeszła do mnie szybkim krokiem i gorączkowo wypowiedziała wiązankę jakiś słów, ale nie bardo ją rozumiałem.
    - Możesz powtórzyć? - zapytałem
    - Jezu, Gerard. -  obróciła się i spojrzała na wystraszonego Franka. Stał jak zamurowany i wpatrywał się w dziewczynę. - Coś dla Ciebie mam. I to nie dla zabawy. Musisz udać się dla mnie w pewne miejsce.
    - Co to takiego?
   Uniosła do góry fiolkę, zatkaną wiklinowym korkiem. W środku znajdował się fioletowy płyn z czymś, co przypominało  drobinki brokatu.
    - Do czego to?
    - Mentaksil.
    - Kurwa, co ty mi przynosisz? - skrzywiłem się.
    - Nie zrzędź tylko to wypij. - wcisnęła mi fiolkę do ręki. - Sprawi, że- że twoje skrzydła znikną na jeden dzień.
   Popatrzałem jeszcze raz na fiolkę. Obróciłem ją kilka razy, a jej zawartość zmieniła kolor na zielony to znowu na niebieski.
    - Gdzie mam iść? I dlaczego nie mówiłaś mi o tym wcześniej, o tym Mentaksilu?
    - Nie mówiłam Ci wcześniej, bo i tak byś nie dostał. Bazo trudno jest go zdobyć. Mentaksil to krew jednorożców. - łypnęła wzrokiem na stojącego w tej samej pozycji Franka. - Musisz go zabrać do Kentaki, tego klubu nocnego w Newark. Tam powiesz barmanowi, ze jesteś umówiony z Ben'em Hoolinsem. Ben jest Upadłym Aniołem, który dziwnym cudem wypił za dużo tego. - wskazała na fiolkę – I może sprawić że jego skrzydła normalnie znikają, tak samo jak my możemy zniknąć. Ma wtyki wśród żywych i nieżywych. Ogólnie rzecz biorąc jest... no jest kim jest. Sam Ci powie.
    - Dobra, rozumiem, ale po co mam tam iść?
    - Nie ważne. Dowiesz sie wielu ciekawych rzeczy. A zwłaszcza twój podopieczny. - poklepała mnie po ramieniu i uśmiechnęła się. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
    - Co ma by dobrze? - wtrącił Frank
   Ariena podeszła do niego i pocałowała go w policzek.
    - To na szczęście.
   Po chwili już jej nie było. Drzwi trzasnęły, a do domu wdarł się zapach deszczu i przeszywający mróz. Spojrzeliśmy po sobie pytająco.
    Potrząsnąłem fiolką i wzruszyłem ramionami.
    - W takim razie idziemy dzisiaj potańczyć.
    - Nigdzie nie idę! - wrzasnął głośno.
    - Ależ pójdziesz. Nie masz innego wyboru. A poza tym, jeśli chcesz się dowiedzieć po co dałem Ci ten naszyjnik, będziesz musiał.
   Chłopak westchnął ciężko i spojrzał na mnie z wyrzutem. Bez słowa obrócił się na pięcie i wszedł do kuchni. Widziałem jak podnosi szklankę ze stołu i kieruje się razem z nią w moją stronę.
    - No to. - mruknął spoglądając na jacka danielsa w naczyniu. - Jutro do szkoły idę z kacem.
   Uśmiechnął się i duszkiem opróżnił szklankę do połowy. Uśmiechnąłem się szeroko, ukazując pełne uzębienie i szturchnąłem go w ramie.
    - Jest dwudziesta pierwsza czterdzieści dwa. - mruknąłem patrząc na zegarek wisząca na ścianie za Frankiem. - Po dziesiątej wyjdziemy. Szczerze mówiąc, na samą myśl o naszym zadaniu, dostaje drgawek.
    - Nie przejmuj się. - dopił swoją porcję whisky i odniósł kubek do zlewu. - Raz się żyje. - krzyknął z drugiego pomieszczenia.
    - Nawet mnie nie wkurwiaj. - burknąłem mrużąc powieki.
    Brunet wyminął mnie, rzucając filuterne spojrzenie i postawił nogę na pierwszym schodzie. Od razu się zatrzymał i obrócił w moja stronę.
    - Skoro masz wyjść w ludzi, musisz się jakoś, no nie wiem, zamaskować? - napomknął.
    - Rany boskie, faktycznie. Przecież ludzie w New Jersey mnie znają, a na co dzień nie widuje się zmarłych.
    - Chodź na górę. - machnął ręką, żebym szedł za nim. 
    - Ratujesz mi dupę.
    Kiedy byliśmy na górze, Frank wygrzebał dla mnie fioletową bluzę. W paski oczywiście, czarne. Przerzuciłem ją przez ramię i wygrzebałem z kieszeni fiolkę z Mentaksilem. Wyciągnąłem korek i powąchałem napój. Pachniał jak normalna krew zmieszana z nutą wanilii. Obrzydliwy zapach. Skrzywiłem się i obróciłem głowę w bok, imitując wymiotuję. W końcu zatkałem nos i szybko wypiłem całą miksturę. W smaku była tak samo wstrętna. Jak na złość wolno przechodziła mi przez gardło. Przez chwile miałem wrażenie, że wróci, razem z wypitym przeze mnie łykiem whisky. Otrząsnąłem się jęcząc cicho.
    Spojrzałem na Franka ze łzami w oczach i uśmiechnąłem. Na moment zrobiło mi się dziwnie słabo, a zaraz potem poczułem się lżejszy.
    - Widać je dalej? - zapytałem chłopaka próbując ruszyć skrzydłami.
    - Ale Gerard. One- one całkiem zniknęły. - jąkał się.
    - Jak to?! - wrzasnąłem
   Wygiąłem łokcie i próbowałem wymacać skrzydło. Moje plecy były zupełnie puste. Z łopatek nie wyrastały żadne nowe kończyny. Na mojej twarzy zagościło rozczarowanie. Spojrzałem na bruneta.
    - Nie przesadzaj. Nie potrzebne Ci są przecież. - próbował mnie pocieszyć, niestety mu to nie wychodziło.
    - Przecież jutro mam z tobą iść do szkoły!
    - No to pójdziesz na nogach. - wzruszył ramionami nie pojmując mojej tragedii.
   Zrezygnowany spuściłem głowę. Miał rację. Za bardzo się do nich przyzwyczaiłem, a tak na prawdę nie był mi do niczego potrzebne. Założyłem na siebie bluzę. Była trochę niewygodna, zważywszy na to, że zwykle nosiłem bluzy o rozmiar za duże, a ta była idealna. Włożyłem na głowę kaptur i przejrzałem się w lustrze. Wyglądałem jak idiota.
    - Nie wyjdę tak z domu. - zaprotestowałem
    - Wyjdziesz, dobrze wyglądasz.
    - Daj mi chociaż tą pieprzoną kredkę. Dawno sie nie malowałem.
       Dostałem od niego to co chciałem, szybko podmalowałem oczy i ponownie zlustrowałem swoją ogólną prezentację.
    - Dobra. - machnąłem ręką. - I tak nie żyję.
    - Chodź już. - ponaglił mnie Frank.
     Próbując opanować emocje, zszedłem prędko po schodach i dopadłem drzwi. Miałem w sobie wulkan energii, który lada moment miał eksplodować. Byłem bezgranicznie podekscytowany normalnym wyjściem do klubu. Jeśli spotkanie z Udałym Aniołem można było nazwać normalnym. Niemalże podskakując, wyszedłem z domu, a za mną truchtał Frankie,  ledwo dotrzymując mi kroku. Zwolniłem trochę i łypnąłem wzrokiem na chłopaka. Patrzał na mnie spod byka, jakbym mu coś zrobił.
    - Uśmiechnij sie trochę. - objąłem go ramieniem, przyciskając do siebie.
    - A ciebie co ugryzło, panie tryskający życiem.
    - Ja Cię proszę, nie używaj przy mnie dwuznacznych zdań.
   Nie rozumiejąc tego co powiedziałem, uniósł brew. Nie musiałem nic tłumaczyć, bo po chwili Frank wybuchł gromkim śmiechem. Zgiął się w pół dając mi sójkę w bok.
    Kiedy doszliśmy na przystanek autobusowy, naciągnąłem kaptur bluzy bardziej na twarz. Ukryłem oczy pod lawiną ciemnych włosów. Po piętnastu minutach wyczekiwania, nadjechał autobus. Mieliśmy na tyle szczęścia, że było w nim niewielu pasażerów. Usiadłem na miejscu położonym w samym tyle. Przyłożyłem głowę do szyby i zacząłem wpatrywać się w krople deszczy, lgnące ku dolnej listwie okna. Burza ustała. Padał tylko deszcz, był dosyć rwący. Podczas całej drogi komunikacją miejską, Frank nie zamienił ze mną ani słowa. Powrócił do swojego ulubionego od ostatnich dwóch dni zajęcia, jakim było nieustanne milczenie.
    Po przebyciu piętnastominutowej drogi, wysiedliśmy na naszym przystanku. Wylądowałem w wielkiej kałuży, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Całe moje szare spodnie były nakrapiane ciemniejszymi plamami. Westchnąłem ciężko i wymieniłem z Frankiem porozumiewawcze spojrzenia. Chłopak z całych sił próbował zdusić w sobie śmiech.
    - To wcale nie było śmieszne. - warknąłem przez zaciśnięte zęby.
    - Ależ było. - wyćwierkiwał niezrażony moim tonem Frank.
   Pociągnąłem go za rękaw bluzy i szybkim krokiem pomaszerowałem w stronę klubu. Zza budynku apteki wychylał się świecący na żółto i różowo szyld z napisem „Kentaki”, obok którego migał zarys dziewczyny o ponętnych kształtach. Miejsce do którego zmierzaliśmy, należało do najpopularniejszych placówek publicznych w Newark. W każdy piątkowy wieczór pod wejściem można było zobaczyć sznur ludzi, ciągnący się aż po sklep spożywczy, który znajdował się jakieś minimum pięćdziesiąt metrów dalej.
   Ja akurat nigdy nie należałem do osób lubujących sie w takich miejscach. Preferowałem raczej domówki, na które i tak nie chodziłem często. Nie przepadałem za zabawą, i co zwłaszcza ludźmi, jakich się na nich spotykało.
    - Cholera, pieniędzy zapomniałem. - stanąłem jak wryty.
    - A po co Ci pieniądze? Nie przyszedłeś tutaj pic.
    - Wejście jest płatne, kretynie. - wskazałem palcem na tabliczkę z informacją.
    - Co teraz zrobimy?
   Rozejrzałem się dookoła. Było w miarę pusto. Złapałem Franka za rękę i poprowadziłem go do zaułku, zaraz obok klubu. Spojrzałem u prosto w twarz, wypuszczając powietrze z płuc. Po chwili nasze sylwetki zrobiły się mgliste i przenikalne. Z powrotem wybiegliśmy z naszej kryjówki i bez żadnych skrupułów weszliśmy głównymi drzwiami do Kentaki, wymijając niczego nie świadomego ochroniarza.
    Uderzyło nas niebiesko różowe światło syntezatorów. Wewnątrz było na pęczki ludzi. Grała głośna muzyka, kobitey wiły się jak węże u boku swoich lub też wyrwanych na jeden wieczór facetów. Skrzywiłem się na widok  ekshibicjonistycznych tancerek, tańczących na stołach. Roznegliżowane i gorące, pobudzają zmysły niejednego faceta. Ja odstawałem od reszty i kompletnie nie ulegałem ich kuszącym ruchom.
    Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu Franka. Kiwnąłem do niego głową i zacząłem przepychać się między spoconym tłumem. W środku klubu znajdował się bar, otoczony lśniącym, grafitowym blatem. Na stołkach barowych siedziało kilku pijanych facetów. Przełknąłem głośno ślinę i skierowałem się do barmana.
    - Przepraszam, ja do..
    - Do Ben'a, wiem. - dokończył za mnie młody chłopak z brązowymi włosami do ramion. Miał maksimum dwadzieścia pięć lat. - Chodźcie za mną.
   Dał znać swojemu koledze po fachu, żeby przypilnował za niego interesu. Poprowadził nas do długiego korytarza, na tyłach klubu. Światło w nim było niebieskie, tak samo jak w klubie, co wprawiało mnie w dziwny nastrój. Zakręciło mi się na chwile w głowie, ale momentalnie odzyskałem panowanie nad sobą.
    Doszliśmy na sam koniec korytarza, gdzie barman otworzył przed nami drzwi po lewej. Z wnętrza pomieszczenia wydobywał się ostry zapach wody kolońskiej. Spojrzałem na chłopaka i głośno przełknąłem ślinę. Nie wiedziałem co mam robić.
    - No wchodź. - ponaglił mnie
   Niepewny krokiem przekroczyłem próg, zaraz za mną szedł Frank. Drzwi zatrzasnęły się, a my dwaj zostaliśmy skazani na łaskę samych siebie. Staliśmy w przedpokoju, w którym panował półmrok. W powietrzu unosiły się opary z fajki wodnej. Przed nami znajdował się kolejny ciąg drzwi, niektóre z nich były otwarte i wydobywało się z nich jasne światło. Na samym końcu wejście do pokoju przesłonięte było zasłoną z długich sznurów koralików.  Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem, ze to tam czeka na nas informator. Zerwałem się z miejsca, patrząc przesiąkniętymi strachem oczyma na Franka. Ten zaś był kompletnie opanowany. Był jednym z nielicznego grona powściągliwych ludzi.
    Zachowałem się jak infantylny nastolatek i trzy metry przed wejściem zatrzymałem sie gwałtownie i wyszeptałem:
    - Idź przodem.
     Brunet wywrócił oczami i pokręcił głową z dezaprobatą. Grzecznie wyszedł na przód, po paru kokach przekroczyliśmy próg pokoju. Przy biurku siedział barczysty mężczyzna z papierosem w ustach, gorliwie notując coś w czarnym dzienniku. Miał na sobie czarny garnitur, koszulę w kolorze ecru i fioletowy krawat, luźno zawiązany pod szyją. Lewy nadgarstek zdobił złoty zegar, na widok którego wytrzeszczyłem tylko oczy. Frank widząc moje chamskie zachowanie szturchnął mnie lekko w brzuch. Chrząkałem cicho. Facet podniósł głowę znad swoich papierów. Na twarzy miał kilkudniowy zarost, rysy delikatne, a oczy w kolorze głębokiej zieleni pobłyskiwały, niczym małe brylanty.
    Na nasz widok wyciągnął fajkę  i odłożył ją do wypolerowanej, czarnej popielniczki. Uśmiechnął się szeroko i złączone ze sobą dłonie ułożył na blacie przed sobą.
    - Pan Iero i pan Way, proszę usiąść. - wskazał na dwa, skórzane fotele stojące prze nim.
   Wykrzywiłem twarz w czymś, co miało przypominać uśmiech. Powoli usiadłem we wskazanym miejscu i spojrzałem mężczyźnie prosto w oczy.
    - Ben Hoolins, miło mi.
    - Nam też miło, panie Hoolins. - odparłem drżącym głosem.
    - Proszę, tylko nie pan. Ben, tak jest znacznie lepiej.
    - Ok, Ben. W jakim celu nas tu sprowadziłeś?
   Ben uniósł papierosa do ust i wskazał palem na Franka.
    - Ten chłopak. - wypuścił dym z ust. - To skupisko wszystkich twoich problemów.
   Oburzony Frank zmarszczył nos, a kiedy chciał już coś powiedzieć, Hoolins przerwał mu.
    - Trafiła Ci się niezła perełka, Gerard. No i muszę Ci wytłumaczy dlaczego. -urwał na chwilę przygryzając dolną wargę. - Słyszałeś o rodzie Paletonów, tak? - skinąłem głową, więc kontynuował. - Są najpotężniejszą rasą w międzyświęcie. Sprawują tam władzę od wielu tysięcy lat. Obecny król i kapłan jest już bliski.. jakby to powiedzieć.. opuszczenia swojego stanowiska. A on, twój podopieczny, jest jego przodkiem. Czyli ściślej mówiąc jest prawowitym następcą ich tronu. Wiem, dziwnie to brzmi, ale przywódca Peletonów to jego pra pra pra pra dziadek.
   Spojrzałem katem oka na Franka. Był diametralnie oszołomiony wieścią o swoim dziewictwie. Całkowicie przestał się ruszać i prawdopodobnie zapomniał o oddechu, bo zrobił się blady na twarzy.
    - Ale co to ma wspólnego z najazdem harkanów na Świat Nieumarłych? - sam nie bardzo rozumiałem to wszystko.
    - Pan Iero jest niezwykły, można tak powiedzieć. Pewnie już słyszałeś o tym, że międzyświat zamieszkują złe istoty. Paletonowie od samych początków istnienia swojej rasy próbują ich zrównać z ziemią. Niestety ich próby idą na marne, gdyż nie maja wystarczająco dużych zasobów siły. A Frank kryje w sobie całe ich mnóstwo. Kiedy tylko umrze i zasiądzie na tronie przyniesie kres wszelkiemu złu. - uśmiechnął się ciepło do mojego podopiecznego.
    - Chyba już rozumiem. - skinąłem głową. - Ale wciąż nie powiedziałeś mi z jakiego powodu są tu te..
    - Chcą go zniszczyć. Potwory z międzyświat mogą  go zabić w taki sposób, żeby był martwy nawet jako obywatel naszego świata.
    - Ja pierdole. Czuję się jak w filmie fantasy. - zaklął cicho Frank.
   Oboje razem z Ben'em popatrzeliśmy na niego ze współczuciem. Sam czułem się dziwnie, jak w jakiejś kreskówce. To wszytko było po prostu śmieszne. Zawsze miałem opowieści o czarodziejkach walczących ze złem, za zwykłe brednie, aż tu nagle okazuję się być jedną z marionetek, uczestniczących w tego pokroju przedstawieniu.
    - Jak mam go ocalić?
    - Masz w sobie ukryty dar Gerard. Wiesz o tym, tylko nie potrafisz go odnaleźć. Nie potrafisz, bo się nie starasz i nie próbujesz. Mi też było ciężko odkryć swoje zdolności. - mężczyzna zgasił niedopałek papierosa – Musisz zajrzeć w głąb siebie. Tylko na prawdę. Silna koncentracja i wszystko od razu jest prostsze. Kiedy już odpłyniesz, znajdziesz w sobie bramę, prowadzącą do ukrytych części twojego umysłu.
   Byłem totalnie skołowany. Ściągnąłem brwi i spojrzałem na swoje kolana.
    - Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
    - Skąd możesz to wiedzieć?
    - Po prostu wiem.
    Ben wstał od biurka. Był wysoki, liczył sobie jakieś metr osiemdziesiąt pięć, w porywach do metra dziewięćdziesięciu. Podszedł do barku wykonanego z ciemnego drewna mahoniowca z pozłacanymi klamkami. Z wnętrza mebla wyciągnął butelkę szkockiego whisky, o nazwie Ballantine's.
    - Napijecie się, prawda?
   Skinąłem głową,  Frank nią pokręcił.
    - Mam jutro szkołę. - odparł zniesmaczony.
    - Oj tam, szkoła. To tylko mały kac, przecież przeżyjesz. Napijesz się herbatki z cytryną i miodem, albo zjesz tabliczkę czekolady i dwa banany. Na serio, świetne sposoby. Mi zawsze pomagały, kiedy jeszcze byłem żywy.
   Brunet uśmiechnął się i wzruszył ramionami, mówiąc.
    - W takim razie nie pozostanę obojętny i też się napiję.


    Drzwi frontowe domu państwa Iero z hukiem uderzyły o ścianę. Chwiejnym krokiem wpadliśmy do domu. Byłem nawalony jak nigdy. Frank wypił trochę mniej ode mnie. Obraz mi się zamazywał. Widziałem potrójnie. Popchałem Franka na ścianę i zatopiłem język w jego buzi. Całowałem go dziko i łapczywie. Chłopak nie przestając z pocałunkami pchnął mnie w stronę salonu. Ogień w kominku jakimś cudem dalej płonął.
    Przewrócił mnie na kanapę i sam usiadł na mnie okrakiem, całując moją rozgrzaną jak piec szyję. Musnął wargami obojczyk a potem przejechał po nim językiem. Zacząłem ściągać z niego bluzę, niestety szło mi to dość mozolnie. W końcu zdarłem ją z niego i rzuciłem na ziemię. Moja ręka powędrowała pod koszulkę Franka. Gładziłem jego brzuch, którego mięśnie co chwila kurczyły się i rozluźniały. Serce bruneta wprost wariowało pompując krew z pięć razy szybszą prędkością niż powinno.
    Pocałował delikatnie moją dolną wargę. Odwzajemniłem pocałunek. Kontynuowaliśmy pieszczoty, a ja złapałem za dół jego koszulki i jednym sprawnym ruchem ściągnąłem ją z torsu chłopaka. Nad lewą  piersią wytatuowany miał płomyczek z napisem „HOPE”. Złożyłem na rysunku wilgotny pocałunek. Poczułem, jak przeszywa go dreszcz podniecenia. Spojrzałem mu w oczy. Uśmiechnął się do mnie zalotnie i ponownie pocałował. Tym razem to ja zostałem bez bluzy, która leżała już na fotelu.
    - Frank, jesteś pijany. - szepnąłem mu do ucha, kiedy powędrował dłońmi do mojego paska.
    - Mam to w dupie. - ledwo mówił, był tak zmęczony i zdyszany, iż ledwo łapał oddech.
    - Chcesz mi coś powiedzieć? - złapałem jego twarz oburącz.
   Chłopak przygryzł dolną wargę a jego oczy momentalnie zabłysły. Pochylił się nad moim uchem i szepnął do niego:
    - Kocham Cię, Gerard.
  

piątek, 5 sierpnia 2011

Rozdział III

Nowy rozdział można światło nazwać pożywką dla napalonych fanek Frerarda. Stosunki pomiędzy chłopakami trochę się ocieplają. Powiem tylko, że z czasem będę opisywać coraz śmiercie interakcje ;) Nie można przecież od razu pójść na całość. I tak wydaje mi się, że nasza parka za szybko się... jakby to... spiknęła, oo.
Miłego czytania!


 Siedziałem na parapecie, wpatrując się zalotnie w oględnie piękną twarz śpiącego Franka. Wiatr smagał moje skrzydła, z których wypadały pojedyncze, puchowe pióra Był późny świt. Słońce powinno wzejść dobrą godzinę temu. Na trawie w blasku promieni słonecznych, pobłyskiwały maleńkie kropelki rosy. Zdawać by sie mogło, że na ktoś rozsypał na trawnik worek diamentowego pyłu.
    Z całych sił pragnąłem wyjść na poranny spacer, odetchnąć trochę świeżym powietrzem. Wciągnąć do płuc zapach poranka. Wszystko było dla mnie takie niedostępne. Nawet śpiący Frank.  Na wspomnienie poprzedniego dnia, po plecach przebiegał mi przyjemny dreszczyk. Byłem intruzem, obcym w  jego świecie.
   Spojrzałem po raz ostatni na bruneta pogrążonego w głębokim śnie. Przykucnąłem na parapecie i wzleciałem do góry.
     „Przecież nic mu się nie stanie, jeśli na chwilę odejdę.”
     Leciałem szybko w kierunku Salter Place. Zniżyłem się trochę, na wysokość lamp ulicznych, abym mógł spokojnie znaleźć swój stary dom. W końcu dostrzegłem znajome mury. Uśmiechnąłem się sam do siebie, po czym podleciałem do okna, które niegdyś należało do mnie. Zajrzałem przez szybę. Nic sie nie zmieniło, od kiedy wyszedłem do pracy w dzień śmierci. Na podłodze leżała kupka brudnych ubrań, na biurku porozrzucane były moje stare rysunki. Okno było niestety zamknięte. Zlustrowałem wzrokiem listwę okiennicy. Powoli zbliżyłem swoją dłoń do szyby. Kiedy powinienem poczuć jej dotyk, pod swoimi palcami nie poczułem kompletnie nic. Moja rękę przeniknęła przez szkło. Uśmiechając się z wyższością, przepłynąłem przez okno i znalazłem się w swojej jaskini. Rozejrzałem się po wszystkich przedmiotach, jakbym pierwszy raz w życiu je widział. Przypomniało mi się, że Frank  chciał rzucić okiem na moje stare teksty. Podszedłem do biurka i wysunąłem drugą od góry szufladę, w której znajdowały się wszystkie moje utwory literacie. Ścisnąłem w dłoni pokaźną kupkę kartek. Zastanowiłem się gdzie je schować. Wtem dostrzegłem swoją ukochaną torbę z  milionem przypinek, rzuconą na łóżko. Wcisnąłem tam papiery i zarzuciłem na ramie uchwyt torby.
    Ponownie podszedłem do biurka i zgarnąłem z niego rysunki. Wyciągnąłem z szuflady blok, ołówki i gumkę. Wcisnąłem wszystko do torby. Kiedy miałem juz wychodzić, pomyślałem, że przyda mi się jakaś książka i kilka komiksów więc sie po nie cofnąłem. Miałem na tyle szczęścia, że na półce z książkami leżało kilka komiksów, które miałem przeczytać. Wyciągnąłem z rzędu książek, mój własny egzemplarz „TO” Stephena Kinga. Czytałem ta książkę już wielokrotnie, i za każdym razem czułem na skórze ten sam strach. Pomyślałem, że przyda mi się zegarek, więc zacząłem szukać go w stercie rupieci. W końcu ukazał mi sie czarny pasek .Wyciągnąłem go i zapiałem na nadgarstku.
    Kiedy na powrót podszedłem do okna, poczułem, że nie chcę stamtąd wychodzić. Przygryzłem dolną wargę i odwróciłem się na pięcie. Rzuciłem na ziemie torbę  i rzuciłem się na łóżko. Podskoczyłem lekko na miękkim materacu. Jego też mi brakowało. Czułem się, jakbym nie leżał na łóżku od wieków. Zatopiłem się w miękkim materiale i powoli przymknąłem powieki. Do moich uszu doszedł dźwięk zamykanych drzwi i obijanie się psich pazurów o płyty chodnikowe. Pani Robinson jak zwykle o brutalnie wczesnej godzinie wyszła ze swoim zwierzakiem na spacer. Uśmiechnąłem się do siebie i odpłynąłem, zapominając o bożym świecie.
    „Pilnuj miłości, Gerard.”
    W mojej głowie usłyszałem głos Białej Damy, po którym nastąpiło dziwne uczucie niebezpieczeństwa. Podniosłem się na łokciach i wsłuchałem się w dźwięki za oknem. Jednym z nich było przeciągłe, nieludzkie dźwięki w pobliżu domu Iero. Czym prędzej zerwałem się z łózką, chwyciłem za ramie  torby i wzbijając się w powietrze jeszcze w pokoju, przeleciałem przez ścianę i udałem się w stronę mojego nowego domu. Machałem skrzydłami najszybciej jak mogłem. Odgłosy zbliżały się, był coraz bliżej Franka. Pomiędzy przeciągłymi sykami i gardłowymi warknięciami, wykąpałem jedno, szczególne zdanie „Nie opuszczaj miłości, bo ktoś inny ją przechwyci.”. Na horyzoncie zobaczyłem białe ściany budynku. Skręciłem za dom, gdzie pod oknem Franka czaił się potwór, o sylwetce jaguara. Zamiast ciała, był jakby stworzony z wirującego, czarnego światła. Niczym zjawa. Harkan. Tylko co on robił w Świecie Nieumarłych? Patrzałem na niego z otwartą buzią, nie wiedząc co zrobić. Z wrażenia upuściłem torbę, która spadła z hukiem na kwiatowe rabatki pode mną. Stwór odwrócił łeb w stronę torby. Na mój widok skulił uszy i warknął  głośno. Jego głos można by pomylić z drapaniem pazurami po tablicy. Harkan wyprostował sie i uciekł w popłochu, jakby coś go przeraziło. Patrzałem za nim zdezorientowany, a zarazem przerażony. Przez swoja głupotę niemal nie zabiłem Franka. Jeszcze kilka sekund, a stwór wdrapałby się do jego pokoju i zwyczajnie rozszarpał. Trapiło mnie jedno pytanie: „Dlaczego tak bardzo im na nim zależy?”.
    Nie czekając ani chwili dłużej, podniosłem torbę z ziemi i wleciałem przez okno, którego oczywiście zapomniałem zamknąć. Iście rozsądne i godne pochwały zachowanie. Położyłem swój bagaż pod ścianą i cicho jak myszka podszedłem do łóżka, w którym spał Frank. Usiadłem na skraju delikatnie, nie chcąc go budzić. Chwyciłem w dwa palce kosmyk jego czarnych włosów, który opadł mu na oko. Chłopak mlasnął głośno i przekręcił się na lewy bok, tak, że twarz miał skierowaną w moją stronę. Odwróciłem od niego wzrok i spojrzałem na okno. Westchnąłem ciężko, nie wiedząc co mam ze sobą zrobić. Nie spałem całą noc. Było to raczej niemożliwe zważywszy na mój obowiązek, jakim było ciągłe czuwanie nad swoim podopiecznym. Podniosłem się z materaca i przykucnąłem przed torbą. Rozsunąłem suwak i wyciągnąłem z jej wnętrza komiks o Kapitanie Ameryce. Usadowiłem się wygodnie na parapecie, spuszczając prawą nogę wzdłuż zewnętrznej ściany. Wolałem siedzieć w tym miejscu, niż w najwygodniejszym fotelu.
    Otworzyłem komiks na pierwszej stronie i zacząłem czytać. Po chwili juz tak bardzo wsiąkłem w swoją lekturę, że z pewnością trudno by mnie było od niej oderwać, gdyby ktoś próbował. Po niespełna pół godziny skończyłem komiks i odrzuciłem go na ziemię. Zacząłem wpatrywać się w widoki za oknem. Za domem Franka znajdował sie mały plac zabaw, w którym rosła duża, wieloletnia wierzba. Dopiero wtedy ją zauważyłem. Pomyślałem, że to właśnie tam będę udawał się na chwilę odpoczynku. Jest dostatecznie blisko domu. Będę miał pod całkowitą kontrolą to, co dzieje się z Frankiem.
    Od czasu, kiedy przydzielono mi go, jako podopiecznego, zrobiłem się bardzo pieczołowity. Za wszelką cenę chciałem chronić Iero, choćbym miał przypłacić to życiem, którego tak czy siak nie posiadałem. Musiałem wykonać zadanie z należytym obowiązkiem. W głębi duszy wiedziałem, że bycie patronatem Franka, to juz nie tylko misja do wykonania. To było po prostu moje pragnienie i cel do osiągnięcia. Wykryłem między nami dziwną więź. Łączyło nas już coś więcej, niż zobowiązanie. Zacząłem coś czuć do tego perfidnie uroczego śmiertelnika. Jego rozpustny uśmiech pobudzał wszystkie moje nerwy, jeśli w ogóle wciąż istniały, w co zbytnio nie wierzyłem. No pięknie. Dość, że ta niby śmierć zrobiła ze mnie większego amatora kwaśnych jabłek, jakim byłem wcześniej, to jeszcze stałem się gejem.
    Odchyliłem głowę w tył, z impetem uderzyłem o ramę okna. Nim się obejrzałem, było już po dziesiątej rano. Przez cały ten czas siedziałem w bezruchu, wpatrując się w kołysane przez wiatr gałęzie wierzby.
    - Gerard. - z zamyśleń wyrwał mnie zaspany głos Franka. Chłopak leżał na plecach spoglądając w moją stronę kątem oka. - Całą noc przesiedziałeś na tym parapecie?
    - Tak. - skłamałem nie odrywając wzroku od drzewa.
    Frank zdjął z siebie kołdrę i przeszedł do pozycji siedzącej. Rytualnie podrapał się po wybranym miejscu na ciele i wbił wzrok w biurko. Wstał z łózka stojącego w kącie pokoju i przeszedł obok mnie obojętnie. Podszedł do szafy, z której wyciągnął świeże ciuchy. Spał w tej samej bluzce, w której spędził ze mną pierwszy dzień. Wyszedł do łazienki, trzaskając za sobą drzwiami.
    Po niespełna piętnastu minutach wrócił kompletnie umyty i ubrany. Tym razem zatrzymał się obok mnie, wnikliwie mi sie przyglądając. Zerknąłem na niego ukradkiem. Miał na sobie granatową bluzę w białe paski i białą koszulkę z jakimś napisem. Nie widziałem go dokładnie. Chyba bardzo lubił bluzy w paski. Stał podpierając rękę na biodrze.
    - Na co czekasz? - burknąłem na powrót odwracając wzrok.
    - Na ciepłe przywitanie.
   Zrobiłem co chciał. Usiadłem twarzą do niego, zwieszając nogi z parapety i przyciągnąłem go do siebie. Oboje wyparowaliśmy w powietrzu. Wpiłem się w jego zimne wargi. Wsunąłem mu język do buzi, delikatnie pieszcząc podniebienie chłopaka. Brunet położył ręce na moje biodra. Przeniosłem swoje pocałunki na jego szyję. Delikatnie zsunąłem się ze swojego piedestału i popchnąłem go w stronę sofy. Przewróciłem na wypoczynek jego drobne ciałko, a sam usiadłem na nim okrakiem. Nasze języki tańczyły we własnym rytmie. Czułem niestabilne kołatanie serca bruneta. Jego wargi były miękkie, niczym materac w moim starym pokoju. Pocałował mnie w policzek, potem w czoło. W następnej kolejności  była moja szyja. Składał na niej delikatne, mokre pocałunki, naznaczając każdy kawałeczek mojej chłodnej, bladej skóry. Zamknąłem oczy odpływając do krainy wiecznych przyjemności. Z moich ust wyrwał się głuchy jęk. Frank w celu uciszenia mnie, powrócił do pieszczenia ust. Przesunął językiem po mojej dolnej wardze, po czym lekko ją przygryzł. Poczułem w brzuchu falę gorąca i ekscytacji. Po kilku namiętnych pocałunkach brutalnie oderwałem się od niego i spojrzałem pożądliwym wzrokiem przygryzając kawałek wargi.
    - Czy takie ciepłe przywitanie dostatecznie panicza zadowala? - mruknąłem
    - W zupełności, Gerardzie.
    Położyłem się na nim, przytulając swój policzek do jego klatki piersiowej, która to sie unosiła,to opadała. Chłopak ciężko dyszał, a jego serce dudniło mocno pod osłoną kości, skóry i warstwy mięśni. Gładziłem wnętrzem dłoni jego policzek, szyję i bark.
    - Powiedz mi, Frank. - zacząłem lekko chrypiącym tonem. - Co pomyślałeś o mnie, kiedy po raz pierwszy mnie zobaczyłeś? Nie musisz łgać, wyczuwam kłamstwo na kilometr.
    - Pomyślałem, że jesteś najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziały moje oczy. - nie kłamał. Jego serce pompowało krew w stabilnym rytmie.
   Zamknąłem oczy i uśmiechnąłem się sam do siebie.
    - Czyli jesteśmy ze sobą złączeni do końca życia, przez twoje zadanie? - zapytał ni stąd zowąd.
    - Nie, nie jesteśmy złączeni moim zadaniem. Jesteśmy ze sobą złączeni, ponieważ pragnę Cię chronić,  nie pozwolić nikomu cię skrzywdzić.
    - W takim razie, przed sobą samym też musisz mnie chronić.
    - Co masz na myśli? - podniosłem głowę spoglądając na niego podejrzliwie.
    - Gerard, proszę Cię. - spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem. - Nie widzisz, że nie jesteś dla mnie tylko Aniołem Stróżem?
   Uniosłem brew wciąż nie mając zielonego pojęcia o czym mówił.
    - Zacząłem coś do Ciebie czuć. - jego głowa z powrotem opadła w tył.
    - Nie martw się, nigdy Cie nie zranię. - przytuliłem się do niego mocno, chcąc mu pokazać, jak bardzo się o niego troszczę. Co więcej, jak wiele dla mnie znaczy.


     Minęła godzina od tamtego wydarzenia, a my siedzieliśmy w drodze do mojego starego domku na drzewie. Frank całą drogę szedł ze spuszczoną głową i rękami wciśniętymi do kieszeni czarnych, wąskich spodni. Byłem trochę zniesmaczony jego ciągłymi zmianami nastroju. Jeszcze przed wyjściem był totalnie podbudowany i wręcz ociekał szczęściem.
    - Co Cię zaś ugryzło? - zapytałem
    - Miałem dziwny sen – skrzywił się podnosząc lekko głowę. - Śniły mi się jakieś potwory o sylwetkach olbrzymich kotów.
   Wywaliłem oczy na wieść o śnie Franka. Próbowałem zachować zimną krew. Nie chcąc się przed nim zdemaskować, rozłożyłem skrzydła i poleciałem trochę szybciej do przodu. Tym razem zrobiłem wyjątek i całą dotychczasową drogę przebyłem o własnych nogach. Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu niewielkiego domku. Drzewo, na którym był zawieszony, znajdowało się kilkadziesiąt metrów przed nami usadowione w idealnym wręcz miejscu, na brzegu mojej ulubionej polanki.
    - Natychmiast masz przestać myśleć o tym idiotycznym śnie i się uśmiechnąć. - rozkazałem mu odwracając głowę w jego stronę.  
    Frank posłusznie uśmiechnął się łagodnie, patrząc na mnie swoimi wielkimi, piwnymi ślepiami. Opadłem na ziemie i ujmując jego ciepłą jak rozgrzany piec dłoń pociągnąłem go na przód. Wystąpiłem przed niego idąc tyłem do przodu. Wciąż ściskając jego dłoń, złożyłem na jego ustach delikatny pocałunek, na pocieszenie. Kiedy chciałem już odsunąć się od niego, chłopak położył dłoń, na moim lewy policzku i oddał pieszczotę. Siłą popchnął mnie na pobliskie drzewo i lekko do niego przycisnął, dając początek ciągowi dzikich, namiętnych pocałunków. Ocierał swoim językiem o mój, przez co zmuszony  byłem do ponownego udania się do mojej krainy. Po moim ciele przeszedł prąd, a ja lekko się wzdrygnąłem. Chłopak to poczuł i odsunął się ode mnie, wystraszony. Wywróciłem tylko oczami i cmoknąłem go jeszcze raz.
    - Chodźmy, bo nigdy nie dotrzemy. - popędziłem go.
    - Ja sobie życzysz. - ruszył przed siebie.
   Zatrzepotałem skrzydłami, o których Frank chyba zapomniał, skoro tak brutalnie przygniótł mnie do pnia buka.
    - Następny razem pamiętaj o moim tylnych przyjaciołach.
    - Dobrze, będę pamiętał. - uśmiechał się filuternie.
   Odwzajemniłem uśmiech odwracając głowę w lewo. Moją uwagę przykuła postać z białymi skrzydłami, wyrastającymi z pleców.
    - Ariena. - szepnąłem pod nosem
    - Co mówiłeś?
    - Nic, nic. - pomachałem ręką. - Idź szybko do tego domku na tamtym drzewie. - wskazałem palcem na stare drzewo.
   Kiedy chłopak zniknął we wnętrzu chatki, ruszyłem w stronę Arieny, która również się do mnie kierowała.
    - Czy ty mnie śledzisz. - rzuciłem pretensjonalnym tonem.
     - Nie, ale..
    - Ale co? Chciałaś znowu sprawdzić jak się mam? - przerwałem jej chamsko.
    - Nie. Nie przerywaj mnie. - zdenerwowała się. - Wiem kto był dzisiaj pod domem Franka. Wydostał się z międzyświata. Pewnie mrok go tu przygnał.
    - Tylko to chciałaś mi powiedzieć?
    - Nie. - wyciągnęła w moją stronę otwartą dłoń, na której spoczywał srebrny łańcuszek z wyszukanym wisiorkiem. Był to jakiś znak, prawdopodobnie w języki Paletonów.
    - Dzięki, nie nosze biżuterii.
    - To nie dla Ciebie. Daj to Frankowi. - odebrałem od niej łańcuszek. - Przez jakiś czas będzie odpędzał harakany. Za niedługo przybędzie ich tu więcej. Chowają się W jaskini, w lesie. Na całe szczęście w Newark. Tutaj nie zagrzałyby dłużej miejsca.
    - Z jakiego powodu
   Ariena westchnęła, jakby nie chciała o tym mówić.
    - Boją sie Ciebie, Gerard.
    - To by wytłumaczyło, dlaczego ten jeden dzisiaj rano, uciekł na mój widok. - zauważyłem. - Ale dlaczego sie mnie boją?
    - Masz w sobie więcej ukrytych tajemnic, niż myślisz. Kiedy nadejdzie odpowiednia pora, dostrzeżesz  je i nauczysz się nimi posługiwać.
    - Mam jakiś dar?
    - Tak można powiedzieć. - odparła.
    - Ale chyba nie od rady?
    - Nie. Rada nie ma pojęcia o tym, co się tutaj dzieje. Nie mogą wiedzieć. Muszę poinformować Armię Upadłych. Kiedy będzie taka potrzeba, pomogą Ci. Na razie wyślę na Ziemię tylko kilkoro z nich.
    - Dobrze, dziękuję. - ścisnąłem w ręce prezent od dziewczyny.
    - Nie masz za co dziękować. To mój obowiązek. A teraz idź do niego. Harakany czują, kiedy jest bezsilny. Dopóki jest ich mało, będą atakować tylko wtedy, kiedy będzie sam. - ostrzegła mnie. - Radzę Ci się od niego nie oddalać. Najlepiej bądź przy nim cały czas.
    - Hej, w ogóle skąd wiesz o tym wszystkim? - dociekałem.
    - Nie myśl, że ty jeden masz dar. - uśmiechnęła się tajemniczo, po czym odwróciła się na pięcie i odleciała.
   Spojrzałem na wisiorek. Zacisnąłem na nim dłoń, i  odleciałem poszybowałem w stronę chłopaka. Wparowałem do domku z hukiem. Stał przy niewielkiej i w sumie jedynej w domu półeczce. Oglądał rzeczy, które się na niej znajdowały. Kiedy się pojawiłem, trzymał w rekach mój stary nożyk. Od razu odłożył go na miejsce, jakby bał się, że go za to skarcę.
    - Gdzie byłeś? - zapytał.
    - To jest akurat mało istotne. Weź to. - podałem mu łańcuszek. - Musisz go nosi przez jakiś czas. I nie pytaj czemu. Po prostu go noś. Dla mnie.
    - Dobrze, zrobię to. - wziął ode mnie podarunek i powoli rozpiął zameczek.
    - Nie wolno Ci go ściągać.
    -  Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć z jakiego powodu? - kombinował jak koza pod górkę. Dobrze wiedział, że mu nie powiem, ale mimo to próbował.
    - Powiem Ci kiedyś, ale nie teraz. - zbliżyłem sie do niego i delikatnie pocałowałem go w usta. - Po prostu to zrób. - wyszeptałem.
   Kiedy łańcuszek znajdował się juz na jego szyi, skrzywił się z niesmakiem.
    - Wyglądam trochę pedalsko.
   Chwyciłem breloczek w dwa palce i schowałem pod bluzkę Franka. Poklepałem miejsce, w którym teraz się znajdował i uśmiechnąłem się do bruneta.
    - Teraz jest dobrze.
   Usiadłem w jednym z foteli i rozprostowałem nogi, które niemiłosiernie mnie bolały. Chyba odzwyczaiłem je od intensywnego spacerowania. Rzuciłem okiem na półkę, przy której jeszcze niedawno stał Frank. Na środku znajdowała ramka ze zdjęciem. Na fotografii widniała dwójka uśmiechniętych przyjaciół. Raven i Ja, obejmujący ja ramieniem. Oboje uśmiechaliśmy się od ucha do ucha. Miałem wtedy krótsze włosy, niemal do żuchwy, nie to co teraz: długie, wyszarpane włosy, prawie sięgające ramion.
   Zacząłem owijać czarny kosmyk wokół palca wskazującego.
    - To Raven, ta na tym zdjęciu? - zapytał Frank.
     - Ta, to ona. - odparłem ledwo słyszanym, łamiącym się głosem.
    - Całkiem sympatyczna.
   Skinąłem potwierdzająco. Odwróciłem głowę w stronę chłopaka.    
    - Bardzo mi jej brakuje. Ciekawe jak sie czuje.
    - Mogę z nią porozmawiać, jeśli chcesz.
    - Na prawdę byś to zrobił? 
   W moich oczach pojawił się cień nadziei. Mogłem ją spytać Raven, za pomocą pośrednika oczywiście, o co tylko chciałem. Moja twarz rozchmurzyła się i zagościł na niej pogodny uśmiech.
    - Pewnie, żaden problem. - wzruszył ramionami. - Poza tym jestem ciekawy jej osobowości. Skoro mówisz, że jest taka miła. - rzucił wzrokiem na ramę stojącą na półce.
   Spojrzałem z powrotem w to samo miejsce. Nieco bardziej ożywiony i pełen energii. Uniosłem kąciki ust.
    - W takim razie mamy plany na jutro. - Westchnąłem z powrotem zaplatając włosy, wokół palca.
   

czwartek, 4 sierpnia 2011

Rozdział II

Mam wenę i nie chcąc jej marnować piszę kolejny post. Niewiele się w nim według mnie dzieje. Jak zwykle przepraszam za błędy.



  W powietrzu unosił sie zapach wody kolońskiej Franka. Chłopak poważnie podszedł do tego pogrzebu. Nie wiem, czy robi to ze względu na to, że polubił moją martwą osobowość, czy chce pokazać sie przed Mikey'em z jak najlepszej strony. Od kiedy dowiedział się o pogrzebie, chodzi  i sieje panikę w całym domu. „Co ja na siebie włożę? Kupić kwiaty? Składać wszystkim kondolencje?”. Ja tylko siedziałem cicho i z niedowierzaniem kręciłem głową. Owszem, czekałem na ten pogrzeb. Niecierpliwiłem się, a po głowie chodziły mi negatywne myśli. Zastanawiałem sie nad tym, jak trudno będzie mi się powstrzymać, przed zaczepieniem któregoś z moich bliskich.
    Za oknem świeciło słońce, przesłonięte przez zasłonę lekkiego, wiosennego deszczu. Pogoda zupełnie nie adekwatna do mojego nastroju. Drugi dzień w towarzystwie Franka. Nie sądziłem, że będzie tak łatwo. Mój pesymistyczny umysł jeszcze przed naszym spotkaniem wymyślał przeróżne scenariusze: że Frank będzie rozwydrzonym kobieciarzem, innym razem, Frank w mojej głowie wyglądał jak brudny metal w rozwalonych glanach, który  ma w głębokim poważaniu moją obecność.
    - Mamo! - krzyknął Frank, stojąc przed lustrem i poprawiając krawat. - Chodź na moment.
    Posłusznie rozpłynąłem się w powietrzy, w tym samym momencie, kiedy równie przejęta matka Franka, wślizgnęła sie do pokoju, przez uchylone drzwi.
    - Tak, Frankie?
   Chłopak odwrócił się w jej stronę i pokazał na krawat.
    - Pomożesz mi z nim?
   Kiedy Linda skończyła wiązać krawat, uśmiechnęła się do syna, odgarnęła mu grzywkę z czoła i wyszła. Widząc rozjuszonego Franka, wybuchnąłem gromkim śmiechem, zginając sie w pół.
    - To wcale nie jest śmieszne. - warknął roztrzepując włosy na połowie głowy. - Nienawidzę, kiedy matka ro robi.
    - Ależ czemu? Przecież wyglądasz wtedy jak rokoszany bobasek. - mrugnąłem zalotnie oczami.
    - Masz szczęście, że już jesteś martwy. - bąknął, na nowo odwracając się w stronę lustra.
   Jeszcze raz poprawił grzywkę, po czym podwinął rękawy białej koszuli.
    - Nie malujesz się dzisiaj? - zapytałem.
    - Pewnie, że maluję. Wyobrażasz sobie mnie na ulicy bez makijażu?
    - No tak, przecież to takie pasee. - machnąłem ręką prężąc się niczym francuska dama.
   Frank sięgnął po czarną kredkę, leżącą na biurku.
    - Wiesz co? - zapytał malując dolną powiekę. - Zawsze chciałem mieć Anioła Stróża.
   Uśmiechnąłem się misternie.
    - Ale nie takiego upierdliwego. - dodał odkładając kredkę na swoje miejsce.
    Popatrzałem na niego spod półprzymkniętych  powiek. Nic nie mówił, tylko wyciągnął spod łózka czarne trampki, założył je i ponownie przejrzał się w lustrze.
    - Dobrze wyglądasz damulko, już się tak nie podziwiaj.
    - Też Cię lubię. - posłał mi fałszywy uśmieszek.
    - Dlaczego mnie nie lubisz?
    - No przecież mówię, że Cię... lubię.
    - Kłamiesz. - spojrzałem na niego morderczym wzrokiem, ściągając wargi.
    - Nie, nie kłamię! - oburzył się.
    - Kłamiesz, kłamiesz.
    - Nie kłamię, do cholery!
   Zaśmiałem się pod nosem i kontynuowałem docinki:
    - Frank był wielkim kłamcą. Myślał, że może zrobić w konia Gerarda. - wyśpiewałem.
    - Ładnie śpiewasz.
    - Dzięki. Przed śmiercią pisałem trochę tekstów.
    - Pokażesz mi je kiedyś?
    - Jeśli uda mi się wkraść do swojego starego pokoju. Nie masz może ochoty odwiedzić kiedyś Mikey'ego?
   Frank wzruszył ramionami.
    - Mogę do niego jutro iść.
   Kiedy w końcu zbliżała się godzina pogrzebu. Wyszliśmy obaj z domu. A raczej on wyszedł, ja jak zwykle wyleciałem. Od kiedy dostałem skrzydła prawie w ogóle nie korzystałem z nóg. Równie dobrze mogli mi je odebrać. Kiedy mijaliśmy lustro w korytarzy, sam z ciekawości w nie spojrzałem. Momentalnie zatrzymałem sie, jakby moje nogi wrosły w ziemię. Przede mną stał przepiękny chłopak, o porcelanowej cerze. Na twarz opadały mu czarne, wystrzępione włosy. Jego oczy były zielone jak nigdy. Lekko połyskiwały brązem.
    Z moim ust wyrwało się przeciągłe „Wow”. Zupełnie wyleciało mi z głowy, że każdy Anioł jest powalająco piękny i zgrabny. Chociaż nie zauważyłem żadnych większych zmian w mojej sylwetce. Zrobiłem się tylko nieco smuklejszy, to wszystko. Miałem na sobie te same ubrania, co podczas śmierci. Zniknął jedynie czarny fartuszek z logiem restauracji. Popielate, wąskie spodnie i obowiązkowo czarna koszulka ze Smashing Pumpkins, nie zapominając o czarnych trampkach.
    - No idziesz? - ponaglił mnie zniecierpliwiony Frank.
    - Idę, idę.
   Frank poczekał, aż do niego dołączę i rzucił:
    - Narzekałeś, że cały czas stoję przed lustrem, a teraz sam stałeś przed nim z miną podnieconego narcyza.
    - Wybacz, to nie moja wina, że się troszkę zmieniłem.
    - Co masz przez to na myśli?
    - Nie wiem, wydaje mi się, że jestem jakiś... przystojniejszy? - skrzywiłem się. - Niby wyglądam tak samo, ale bardziej, jakby to powiedzieć, anielsko.
    - No. - potwierdził zwięźle Frank.
   Spojrzałem na niego katem oka. Uśmiechał się lekko, a oczy miał nieobecne i rozmarzone. Poczułem na sobie przyjemny dreszczyk. Miałem dziwne wrażenie, że mu się podobam.
   Uspokój się egoistyczny frajerze, co Ci przyszło do głowy. - skarciłem się w myślach.
    Powoli zbliżaliśmy się do cmentarza, gdzie stała spora grupka ludzi. Uniosłem brwi z wrażenia. Spodziewałem się nieco mniej liczniejszego tłumu. Na samym przodzie stała biała trumna, a wokół niej poukładane były kolorowe bukiety sztucznych kwiatów, z kremowymi wstęgami na których widniały przeróżne kondolencje, od członków dalszej i bliższej rodziny. Byłem wkurzony. Trumna miała być czarna. W oczy rzuciło mi się kilka znajomych ze szkoły, co wytrąciło mnie z równowagi. Myślałem, że jest im obojętne, czy umrę, czy nie, a tutaj na ich twarzach gościł szczery smutek.
    Między zebranymi gośćmi dostrzegłem tą dobrze znaną mi twarz. Kasztanowe włosy spływające na ramiona i te duże, błękitne oczy. Przełknąłem głośno ślinę, a ku mojemu zaskoczeniu do oczu nabiegły mi łzy. Położyłem dłoń na ustach i opadłem lekko na ziemię.
    - Co się stało? - zapytał troskliwie Frank?
    - N-nic. - odparłem jąkając się.
   Opuściłem głowę, a po moim policzku popłynęła zimna, czarna łza. Starłem ją palcem i przyjrzałem się mokrej, ciemnej plamie. A więc Anioły płaczą czarnymi łzami. Ciekawe. Spojrzałem z ukosa w prawo. Miedzy moją ciotką Susan, a kuzynką Ofelią, zabłyszczały zielone włosy. Ariena odwróciła głowę w moją stronę i uśmiechnęła się delikatnie. Przemknąłem szybko w jej stronę.
    - Co ty tu robisz?
    - Doświadczam nowych przygód. Chciałam sprawdzić jak Ci idzie.
   Łypnąłem wzrokiem w stronę trumny i odparłem:
    - Zapomniałaś mi powiedzieć o wielu rzeczach.
    - O niczym nie zapomniała. Sam miałeś je odkryć. Już Ci mówiłam, że należy to do przywilejów nowicjusza.
    - Coś mnie śledziło wczoraj w lesie. - w moim głosie zagościł strach.
    - Co takiego? - ściągnęła brwi, a jej ton był równie niepokojący.
    - Nie wiem, jakaś biała dama. Śpiewała jakąś pieśń w języku Paletonów.
    - Pamiętasz coś z jej piosenki?
    - „Upadłe Anioły zstępują na Ziemie, w poszukiwaniu tego, który miłością swą pokonał barierę Rady.”
    - To ostrzeżenie. Ta pieśń to ukryta wiadomość do Ciebie. Wypatruj Białej Damy gdziekolwiek jesteś. Słuchaj jej uważnie i nie lekceważ tego.
    - Przed czym mnie ostrzega?
    - Przed mrokiem. - powiedziała groteskowym tonem.
    - A ta para czerwonych ślepi... To co?
    Ariena na wieść o nich otworzyła szerzej oczy i zamilkła na chwilę.
    - Nie wiem o czym mówisz. - skłamała. Wiedziałem to, gdyż jej wzrok uciekał gdzieś w bok.
    - Nie kłam. Mam sie tego bac?
   Skinęła ledwo zauważalnie głową.
    - A co z ta miłością? O co w tym chodzi? - zadałem kolejne pytanie, lecz jej już nie było. Rozejrzałem się dookoła, ale zniknęła.
   Westchnąłem ciężko, po czym wróciłem do swojego podopiecznego. Frank stał ze splątanymi przed sobą dłońmi. Wpatrywał się tępo w widok jaki miał przed sobą.
    - Szkoda, że umarłeś. - westchnął cicho, nie odwracając wzroku
    - Nie umarłem, przecież tu jestem.
   Milczał. Przygryzł dolną wagę, spuszczając głowę w dół. Na niebie widniała kolorowa, nikła tęcza. Znikała za drzewami. Uśmiechnąłem się lekko do siebie i spojrzałem w prawo, gdzie z grobową miną stał mój kochany braciszek. Pamiętam jak zawsze śmiałem się z jego miłości do jednorożców. I tosterów. Biedny cały czas myślał, że ten toster żyje.
    Impulsywnie zerwałem się z miejsca i powolnym krokiem ruszyłem przed siebie. Podszedłem do mojej matki i sztucznie sie do niej uśmiechając szepnąłem:
    - Nie płacz, mamo. Twój syn ma się dobrze, wcale nie umarł. Siedzi gdzieś pomiędzy śmiercią a życiem. - nad moim uśmiechem zaczął górować grymas bólu. Było mi ciężko. Starłem czubkiem palca łzę z policzka Donny. - Nie płacz, to nie ma sensu.
    Odwróciłem się do niej na pięcie i skierowałem w stronę ciemnowłosej dziewczyny, o zapłakanej twarzyczce. Rozmazany makijaż skrywał pod sobą jej śliczną buzię, o delikatnych rysach. Oczy  mojej starej przyjaciółki lśniły od łez.
    - Raven. - szepnąłem jej do ucha. - Kocham Cię, siostrzyczko. Nie zapominaj o tym.
   Dziewczyna jakby mnie usłyszała, obejrzała się wokół siebie w poszukiwaniu swojego rozmówcy. Wiedziałem, że mnie nie widzi. Uśmiechnąłem się do niej i cofnąłem z powrotem wracając do Franka, któremu widać udzielił się nostalgiczny nastrój panujący wśród gości.
    - Frank, nie płacz. - rozkazałem mu, widząc, że po jego policzku popłynęła ledwo zauważalna, maleńka łza.
    Nie zauważył, że do niego podszedłem, wiec na dźwięk moich słów, jakby wyrwany z transu, rozejrzał się dookoła i zatrzymał na mnie wzrok.
    - Nie rób mi tego, proszę. Nie ty. - sprzątnąłem ciepłą kroplę spod jego oka. - Jestem tu z tobą, wiec nie masz po co płakać.
    - Przepraszam. Ten klimat tak na mnie działa.
   Przekrzywiłem głowę lekko w prawo, żeby mu się dobrze przyjrzeć. Dolna powieka Franka drżała. Nie mogłem tego znieść. Poklepałem go po ramieniu, próbując dodać mu trochę otuchy.
    - Chodź stąd. - poradziłem.
    - Nie mogę stąd tak po prostu odejść.
    - Stoisz na samym tyle, nikt nie zauważy, że zniknąłeś.
   Poddał się i ruszył z miejsca, próbując niezauważalnie zniknąć z cmentarza.
    - Dlaczego Ci tak smutno? - zapytałem, kiedy odeszliśmy juz dostatecznie daleko.
    - Nie jest mi smutno, cholera.
    Wywróciłem oczami i wyciągnąłem w jego stronę rękę.
    - Daj mi rękę, zabiorę Cię gdzieś.
   Spojrzał na moją dłoń i po chwili nasze palce się splątały. Sylwetka chłopaka rozmazała się. Machnąłem skrzydłami, a Frank wiedząc dobrze co mam zamiar zrobić, przełknął głośno ślinę. Wystrzeliłem w powietrze lecąc dostatecznie wolno, aby brunetowi coś się nie stało. Z góry widziałem dobrze znane mi budynki i miejsca. Oderwałem od nich wzrok i spojrzałem przed siebie.
    W końcu moim oczom ukazał się cel naszej podróży. Wzniesienie na przedmieściach Belleville. Można było z niego zobaczyć całe miasto.  Podleciałem na sam czubek i puściłem Franka. Chłopak wylądował na dwóch nogach. Popatrzał na mnie, jak sprawnie ląduję obok niego. Wciąż wyprany z pozytywnych emocji spoglądał na zachodzące słońce. W kącikach jego oczu ponownie dostrzegłem wzbierające w nim łzy. Na jego twarzy malował sie niewysłowiony ból.
    - Późne zachody i wczesne wschody słońca, to moje ulubione widoki. - zagadnąłem, a lekki wiatr zwiał mi z twarzy włosy.
    - Kocham zachody słońca. - Frank pokręcił głową delektując się melancholijnym pejzażem, jaki malował się przed naszymi oczami.
   Impulsywnie przysunąłem się bliżej niego i mocno go przytuliłem. Chłopak oplótł swoje ramiona na moich plecach. Poczułem emanujące od niego ciepło. Był ode mnie niższy od pół głowy. Słodko wyglądał. Położył głowę na moim prawym ramieniu i cicho  powiedział:
    - Dziękuję, Gerard.
    - To ja powinienem podziękować tobie. Dzięki tobie znowu mam okazje pobyć trochę w Świecie Nieumarłych.
      „Pilnuj miłości, Gerard.”
    Na dźwięk  głosu Białej Damy przytuliłem się mocniej do swojego podopiecznego. Wiedziałem  już co miała na myśli. Ochrzciła Franka moją miłością. Miałem go pilnować i nie dawać mu umrzeć, gdyż był on podarunkiem od losu..
     Brunet  oderwał swój policzek od mojego barku. Spojrzał mi prosto w oczy i uniósł kącik ust ku górze. Jego wargi lekko rozchyliły się, jakby chciał coś powiedzieć. Czekałem na to, lecz doczekałem się czegoś innego. Chłopak złożył na moich ustach delikatny pocałunek. Jego ciepłe, wilgotne wargi przynosiły mi ukojenie. Miałem wrażenie, że bariera emocjonalna, jaką umiejscowiła wewnątrz mnie Rada, całkowicie pękła. Odwzajemniłem pocałunek, ujmując jego bladą twarz w obie ręce.
    - Będę Cię chronił, aż do śmierci. - szepnąłem mu do ucha, spoglądając spod wachlarza rzęs, na drzewa i zarośla za nami.
    Zza jednego z drzew wychyliła się smukła sylwetka kobiety, o białych włosach, tak białych jak jej skóra. Oparła się o spróchniałą korę, zakładając ręce na piersi  i uśmiechnęła do mnie.
   „Nie opuszczaj go tak szybko, Gerard. Nie zapominaj, że po śmierci wszystko się nie kończy.” brzmiał kolejny wers jej przepięknej pieśni.

Rozdział I

Lekko badziewny, pierwszy rozdział. Za wszystkie literówki z góry przepraszam, ale jestem zdechła i nie mam siły się ich doszukiwać. Miłej lektury.



  Lekko trzepocząc skrzydłami wylądowałem na chodniku przed jednym z domów w Belleville. Mijało mnie kilkoro ludzi, lecz jedyne co mogli wyciągnąć z mojej obecności to powiew wiatru, spowodowany moimi skrzydłami, które  prawdopodobnie miały ADHD. Całe czas się trząsały, jakby sie czegoś bały. Ja mimo wielkiego ciężaru, jakim zostałem obarczony, byłem totalnie wyluzowany. Zlustrowałem uważnie dom mojego podopiecznego. Niewielkie, dwupiętrowe mieszkanko. Przypominał trochę moje stare gniazdko. W prawdzie mówiąc, to każdy dom w Belleville wygląda niemalże identycznie. Jedynie kąpiący się w kasie bogacze,  budowali ogromne wille wyróżniające się na tle skromnych, białych domków.
   Zrobiłem niepewny krok przed siebie. Moje tylne kończyny trzepotały jak zwariowane. Bałem się, że zaraz gdzieś mnie poniosą, i tyle mi będzie z całej podróży. Dosłownie niezauważalnie podleciałem do okna na piętrze. Zajrzałem przez szybę, było pusto, a druga połowa okna była otwarta. Usiadłem więc na parapecie i w spokoju czekałem, aż zjawi się mój śmiertelnik.
    Po niespełna pięciu minutach usłyszałem kroki na parterze. Ariena zapomniała chyba wspomnieć, że mam bardzo wyczulony słuch. I węch, bo czułem, że ktoś zajada się bekonowymi chrupkami. Dałem sobie uciąć moją bezduszną głowę, że wszystkie zmysły miałem wyczulone. Kroki z parteru przeniosły się na schody, a po chwili klamka  się przekręciła. Do pokoju wszedł niewysoki chłopak, o dość ekscentrycznej fryzurze. Prawą stronę głowy miał obciętą na krótko i przefarbowaną na platynowy blond, a z drugiej zaś zwisały dłuższe kosmyki czarnych włosów.  Lewa strona dolnej wargi ozdobiona była srebrnym kolczykiem, tak samo jak uszy. Tam jednak miał maleńkie tunele. Najwyżej centymetrowe. Całe ręce pokryte miał różnorakimi tatuażami, takimi jak matka boska z trzema  mieczami, napis „hopeless”, pajęczynę. Na szyi wytatuowanego miał skorpiona, a każdy palec zdobiła inna literka, które w połączeniu tworzyły napis „Halloween”. Chłopak miał obsesję na punkcie swoich urodzin. To było pewne. Duże, czekoladowe oczy podkreślił czarną kredką. Widać trafiłem na kogoś równego sobie. Dopiero wtedy dostrzegłem stojącą w rogu pokoju gitarę, białego Les Paula.
   Zdziwiłem się, kiedy popatrzał mi prosto w oczy i przeszedł koło mnie, bez mrugnięcia okiem. Przypomniałem sobie, że dalej mnie nie widać. Zaczekałem, aż chłopak przycupnie na sofie do której się zbliżał, i w końcu sie pokazałem. Ponowie mnie nie dostrzegł, gdyż zdążył zagłębić się w lekturze komiksu „X-Men”. Uśmiechnąłem sie na widok ulubionej serii komiksów.
    - Dobry komiks, jeden z moich ulubionych. - wypaliłem machając nogami.
   Frank na dźwięk mojego głosu, a szczególnie na mój widok wrzasnął głośno i rzucił komiksem gdzieś w tył, spadając z sofy. Podszedłem do niego i położyłem mu dłoń na ustach, zagłuszając histeryczne krzyki.
    - Cicho, nie drzyj się, pajacu. Nie masz się czego bac. Jestem twoim Aniołem Stróżem. Od dzisiaj jesteśmy na siebie skazani.
   Kiedy byłem już pewien, że chłopak ochłonął, odsunąłem się od niego ponownie. Moje skrzydła doszły już do siebie i siedziały potulnie na miejscu.
    - Że czym kurwa jesteś? - skrzywił sie Frank, niezdarnie podnosząc się z ziemi.
    - Słyszałeś kiedyś o Aniołach Stróżach? - chłopak skinął głową, więc kontynuowałem. - A więc masz zaszczyt posiadać jednego, tylko dla siebie. - rozłożyłem ręce dla lepszego efektu.
    - Wow. - jęknął cicho przyglądając mi się z nad wyraz wielką uwagą.
    - Od dzisiaj mieszkamy razem, jeździmy do szkoły razem. Wszystko robimy razem. - uśmiechnąłem się głupawo kładąc nacisk na słowo „wszystko”.
    -  O nie, nie, nie. Ja się na to nie zgadzałem. Spoko. Pasuje mi opcja wspólnego chodzenia do szkoły, będziesz mnie bronił przed tymi debilami ze szkolnej drużyny. Ok, pasuje mi opcja wspólnego mieszkania, zawsze chciałem mieć brata. Ale że  WSZYSTKO? Nie będziemy się chyba razem kąpali. - skrzywił się wypowiadając ostatnie zdanie.
    - Nie, gdzieżby. Cenię sobie prywatność i nie zamierzam Ci jej odbierać.
   Frank westchnął, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Cudowny uśmiech.
    - Rada miała racje, mówiąc, że jesteś rozsądnym chłopakiem. - zauważyłem siadając z powrotem na parapecie. Zmieniłem jednak siedzenie, kiedy doszedłem do wniosku, że ktoś może zobaczyć moje duże, czarne skrzydła. Nie byłby to codzienny widok dla mieszkańców New Jersey.
    - Jaka znowu rada? - uniósł brew.
    - Nie wiem czy mogą Ci o tym mówić. Chociaż  przed tym mnie nie ostrzegali. - wywróciłem oczami. - A więc, żeby to miało jakikolwiek sens, opowiem Ci wszystko po kolei.
    - Czekaj, czekaj.
    Brunet wstał z sofy i sięgnął po puszkę Red Bula stojącą na biurku. Upił łyk napoju i machnął ręką, chcąc powiedzieć, żebym kontynuował.
    - Między niebem, a ziemią, znajduje się miejsce zwane międzyświatem. - chodziłem po pokoju w te i z powrotem - Po śmierci trafia tam każdy, bez wyjątków. To, w którą stronę pójdziesz, zależy w pełni od twoich uczynków. Jeśli nic nie naskrobałeś, niebo czeka na ciebie otworem. W innym przypadku jesteś skazany na wieczne smażenie sie w Piekle. Ja miałem zaszczyt zamiast tego trafić przed ławę sądu Międzyświeckiego.
    - Za co tam trafiłeś?  - zapytał zdezorientowany.
    - Wczoraj wywołałem przypadkowy pożar w restauracji. Dorabiałem jako kelner w Dickie Dee. Jakoś tak się złożyło, że przypadkowo upadła mi odpalona zapałka, prosto na kuchenkę gazową. Jeszcze ten pieprzony Freddie zapomniał zakręcić gazu. No i jeb, - zrobiłem efektowny gest ręką w stylu wielkiego bum - wywołałem pożar. Zabiłem łącznie dwadzieścia trzy osoby. Sąd wykazał się wyrozumiałością  i pozwolił mi odkupić swoje winy, jako że nie robiłem tego celowo. Jak je mam odkupić? Ha, wysłali mnie na ziemię pod postacią pozbawionego emocji Anioła Stróża. Chociaż nie, jest jeden dziwny błąd. Paradoksalnie powinienem nie  oddawać żądnych uczuć, ani ich też nie odczuwać. Ja mam takie szczęście i trochę tych emocji przedostaje się przez ich barierę.
    - Boże, od dzisiaj musze uważać, żebym nie robił nic nieumyślnego. Nie widzi mi się to. Siedzieć przez kilka lat na ziemi i nie robić nic innego, niż pilnowanie jakiegoś rozwydrzonego gówniarza z dziwną fryzurą. - zaśmiał sie odrzucając pusta puszkę w kąt pokoju.
   Zaśmiałem się równie szczerze co Frank. Był słodki i zabawny. Od razu go polubiłem.
    - Masz może dzisiaj czas?
    - A co? Chcesz mnie wyciągnąć na randkę? - posłał mi lubieżne spojrzenie.
    - Dobra, dobra, koniec z ironicznymi pytaniami. Idziemy w jedno miejsce. - Stanąłem na parapecie i złapałem się framugi. - Widzimy się na dole. Już.
   Na nowo wyparowałem i wyskoczyłem przez okno, co było dość głupim pomysłem, gdyż omal nie rozwaliłem sobie głowy. Przeleciałem ledwie dwa centymetry nad ziemią, aż w końcu wzbiłem się w górę.  Zrobiłem rundkę wokół domu Iero. Zauważyłem, że chłopak czeka na mnie przed drzwiami wejściowymi.
   Zdziwiłem sie kiedy na mój widok szeroko się uśmiechnął i zszedł z podwyższenia.
    - Widzisz nie? - zapytałem totalnie zbity z tropu.
    - Tak, a  czemu miałbym Cię nie widzieć?
    - Widocznie Ariena zapomniała wspomnieć i o tym. - burknąłem sam do siebie.
    - Gdzie idziemy?
    - Znasz pobliski las?
     - Oczywiście.
    - No to właśnie tam.
    Całą drogę wesoło gawędziliśmy wymieniając się wrażeniami z dotychczasowego życia. Ja niestety wiedziałem, że są one moimi jedynymi. Mimo, że byłem o krok bliżej niż dalej od śmierci, czułem się jak normalny chłopak na spacerze z kolegą. Zupełnie zapomniałem o swoim zadaniu, międzyświecie i Radzie Upadłych Aniołów. Zapomniałem nawet o tym, że całą drogę do lasu szybowałem jakieś dwa metry nad ziemią. Kolejną ciekawostką, o jakiej zapomniała Ariena, było to, że wszyscy śmiertelnicy, poza Frankiem, mnie nie słyszą. Popisałem się też dedukcją i stwierdziłem, że aby nieumarły mógł mnie widzieć, kiedy jestem niewidzialny, i słyszeć, musi mnie dotknąć. Nie, nie, to ja muszę go dotknąć. Wszystko przeze mnie przepływają. Jakbym był kamforą. Częścią powietrza.
    - Ile w ogóle masz lat? - zapytał Frank unosząc głowę, aby mógł na mnie spojrzeć Byliśmy już dobre dwieście metrów w głąb lasu.
    Za trzy tygodnie miałbym dwadzieścia. Umarłem jako dziewiętnastoletni gówniarz i tak już pozostanie. - ze zniesmaczoną miną spojrzałem  na drzewa przed nami.
   Nie czekając na odpowiedź ze strony chłopaka, wystrzeliłem do przodu, wzbijając się wysoko do góry, niemalże ponad czubki drzew. Mogłem już swobodnie pokazać sie każdym bez wyjątku. Uśmiechnąłem się tajemniczo do Franka, który cały czas mi się sprzyjając i dałem susa w dół. Pikowałem w stronę ziemi. Przecinałem powietrze z zawrotną prędkością, a gdy byłem już  dostatecznie nisko, rozłożyłem szeroko skrzydła i leciałem do góry nogami, śmiejąc się jak popapraniec. Robiąc slalomy między drzewami, wyleciałem na polanę przed nami i zrobiłem beczkę w powietrzu. Ponownie zniknąłem Frankowi z pola widzenia. Przyczaiłem się w górze, parę metrów za nim. Chłopak nerwowo rozglądał się wokół siebie  w poszukiwaniu mojej osoby. Najszybciej jak tylko mogłem poleciałem w jego stronę i nie próbując zwolnic, wleciałem w niego, chwytając go za tułów.
    -BOŻE! - wrzasnął trzęsąc sie jak osika. - Masz mnie chronić, a nie zabijać.
    - Tak też robię – uśmiechnąłem się spoglądając w dół, na jego przesiąkniętą strachem twarz. - Spójrz co tam jest.
   W tym samym miejscu, w którym jeszcze parę sekund temu stał niczego nieświadomy Frank, przycupnął obfitych rozmiarów dzik. Łypał wzrokiem na każde drzewo z osobna. Wyczuł biednego śmiertelnika. Frank przyglądał się mu z uwagą. Jego brzoskwiniowa dotychczas buzia, pobladła na wieść o tym, że był w niebezpieczeństwie.
    Pomyślałem, że jest trochę mu trochę niekomfortowo, więc wypuściłem go. W połowie drogi na ziemię, złapałem wrzeszczącego w niebo głosy Franka, niczym pan młody swoją nową żonę, przenosząc ją przez próg. Chłopak ciężko dysząc spojrzał głęboko w moje pozbawione życia oczy. Patrzeliśmy na siebie dłuższą chwilę, szybując wysoko ponad podłożem lasu. Brunem po chwili złapał się na tym i spuścił wzrok.
    Kiedy zwierzak podreptał w inną stronę, delikatnie postawiłem Franka na ziemi. Do moich uszu doszedł nagle anielski śpiew. Dobiegał z każdej strony. Kobieta śpiewała swoją pieśń w języku Paletonów. Rozejrzałem się wokół siebie. Między drzewami mignęła jarząca się białym światłem postać. „Upadłe Anioły zstępują na Ziemie, w poszukiwaniu tego, który miłością swą pokonał barierę Rady.”. Brzmiał jeden z wersów. Nie byłem dokładnie pewien o co w tym chodzi.
    - Co się stało? - zapytał Frank wpatrując się w moją zmartwioną twarz.
    - Nic. Na prawdę. - nieświadomy tego co robię, złapałem go za rękę i pociągnąłem za sobą. Cały czas patrzałem w tamto miejsce, w którym przemknęła Biała Dama.
   Chłopak wyrwał swoją rękę z mojego uścisku. Czerwieniąc się intensywnie, uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Nic nie mówiąc odwróciłem z powrotem głowę.
    „Upadłe Anioły zstępują na Ziemie, w poszukiwaniu tego, który miłością swą pokonał barierę Rady.”
    - Mam dość. - jęknął Frank opadając na trawę porastającą polankę.
    - Ja tak samo. - przysiadłem opok niego po turecku.
    - Jedyna na co mam teraz ochotę, to leżeć tu przez resztę swojego życia. - podłożył ręce pod głowę i zamknął oczy.
    - Nie mów tak, bo będziesz kiedyś tego żałował. - poradziłem mu.- Masz dopiero niecałe szesnaście lat, całe życie przed tobą.
    - Tak, tylko, że ja nie lubię swojego życia. Nic się w nim nie dzieje. - skrzywił si z niesmakiem, a w jego głosie wyczułem nutkę goryczy.
    - Dlaczego?
    - Od kiedy pamiętam jestem szkolnym popychadłem. - momentalnie posmutniał. Mimo iż miał zamknięte oczy, byłem pewien, że kryje sie w nich ból. - Nigdy nie miałem dziewczyny. No może była jedna. Cały czas staram się o niej zapomnieć. Dziewczyny są okropne. Nie cierpię ich.
    Wiedziałem co miał na myśli. Nie musiał tłumaczyć. Pochyliłem się lekko nad nim i z ciekawością zacząłem przyglądać się jego powiekom.
    - Tak, są okropne. Poza jedną. - odparłem.
    - Twoją byłą dziewczyną? - otworzył jedno oko. W tym samym momencie odsunąłem się i wyprostowałem plecy.
    - Żartujesz sobie? - prychnąłem. - Ja i dziewczyna? Dobre sobie. Mam na myśli moją przyjaciółkę. Brakuje mi jej.
    - Jak sie nazywa?
    - Raven Madness.  - spuściłem wzrok, raniony od środka wspomnieniami, które atakowały moją głowę.
    - Kojarzę to nazwisko.
   Otworzyłem szeroko oczy, a w nich zaświecił cień nadziei. Tylko na co?
    - Na serio? Rozmawiałeś z nią kiedyś?
    - Zamieniłem z nią tylko kilka słów. - wzruszył obojętnie ramionami.
    - O czym mówiła?
    - Rozmawialiśmy o próbie zespołu naszego wspólnego znajomego. Zdaje się, że wspominała o jakimś Gerardzie.
   Skamieniałem. Gdybym miał serce, to właśnie poczułbym na nim nieprzyjemne ukłucie. Pustym wzrokiem wpatrywałem się w kołyszące się na wietrze korony drzew. Słońce zaszło, a wokół nas panował półmrok. Po plecach przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz. Usłyszałem szelest w krzakach za nami. Jak poparzony odwróciłem głowę w tamtym kierunku. Zerwałem się z miejsca i podszedłem do zarośli. Obejrzałem się za siebie jeszcze raz. Frank dalej leżał z zamkniętymi oczami. Zacząłem się o niego bac. Nagle znowu usłyszałem głos. Kobiecy chichot. Daleko przed nami ujrzałem ta samą białą postać. Rozprostowałem skrzydła i prędko podleciałem w tamtym kierunku.
    „W ciemnościach czai się mrok. Miłości zagraża niechybną śmiercią.” śpiewała Dama.
    Na plecach poczułem przeszywający chłód. Na rękach miałem gęsią skórkę. Powoli odwróciłem głowę. Kątem oka dostrzegłem parę czerwonych ślepi kryjących się w krzakach nieopodal mnie. Po lesie ponownie rozniósł się śmiech.
    „Pilnuj go, Gerard.”
    Krwawo czerwone oczy zwęziły się i po chwili zniknęły.
      - Frank. - szepnąłem do siebie samego, a moje źrenice zmniejszył się do wielkości ziarnka ryżu. - Frank!
    Jak strzała wystrzelona z łuku popędziłem w jego stronę. Poczułem na sobie czyjeś spojrzenie. Dopadłem Franka, który leżał błogo na trawie z wciąż zamkniętymi oczami. Wokół nas było już kompletnie ciemno. Złapałem chłopaka za rękę i z prędkością światła odleciałem z polany, chcąc jak najprędzej wydostać się z lasu. Gonił nas złowieszczy śmiech. Kiedy zobaczyłem na horyzoncie przejeżdżające auto, zamknąłem oczy i zniknąłem z widoku. Spojrzałem na Franka i niemal nie wypuściłem go z uścisku, widząc że zrobił się tak samo niewyraźny jak ja.
     „Pilnuj miłości, Gerard.”
     Wpadłem przez wciąż otwarte okno do pokoju Franka. Miałem na tyle szczęścia, że wylądowałem na sofie ustawionej naprzeciwko.
    - Boże, co Cię ugryzło? - jęknął Frank podnosząc się do pozycji siedzącej.
    - Ktoś tam był, w lesie. - dyszałem ciężko, wciąż czując strach.
    - Nie mogłeś zwyczajnie zniknąć? Przecież ja mogę się pokazywać ludziom.
    - Przepraszam, jestem przewrażliwiony. - skłamałem. Nie chciałem mu Mówić o parze czerwonych oczu.
    - Nic by mi się nie stało.
    - Ej, muszę skrupulatnie wykonywać swoją robotę. Gdyby Ci się coś stało.. - urwałem przełykając ślinę.
    - Gdyby mi się coś stało, to co? - drażnił się ze mną, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji.
    - Nie ważne.
   Chłopak wstał i skierował się ku drzwiom. Przekręcił klamkę i bez słowa wyszedł. Poleciałem za nim, ukrywając się przed matką. Dopadłem go na schodach i rzucając niewinne spojrzenie wylądowałem na parterze.
    - Masz mi Mówić kiedy gdzieś idziesz, zapomniałeś? - warknąłem, tupiąc nogą.
    - To tylko kuchnia, przecież mi się tu nic nie stanie. - szepnął przez zaciśnięte zęby
   Brunet podszedł do szafki i z górnej półki wyciągnął paczkę ciastek z kawałkami czekolady. Moją uwagę przykuły drzwi lodówki, na których z kolorowych magnesów ułożony był napis „Pilnuj miłości, Gerard.”. Starając się nie panikować, strzepnąłem literki skrzydłem, udając, że zrobiłem to zupełnie nieumyślnie.
    - Ups, przepraszam. - zmusiłem się do szerokiego uśmiechu.
   Frank pozbierał magnesy z ziemi i rzucił je na blat, obok  lodówki. Cały czas wodziłem za nim wzrokiem. Jego ruchy były takie płynne i subtelne. Poruszał się z gracją tancerza, mimo, że nie miał z tym nic wspólnego. Miał na sobie szare wąskie spodnie, lekko opuszczone do połowy tyłka. Kiedy się po coś schylał, zza spodni wystawały mu słodkie bokserki w małe kotki. Na ramiona zarzuconą miał czerwoną bluzę w czarne paski.
    - Ładna bluzka. - wypaliłem wskazując placem na czarną koszulkę z logiem Sex Pistols.
    - Dzięki. - uniósł kąciki ust w łagodnym uśmiechu. –    - Mówiłeś coś, kochanie? - do naszych uszu dobiegł głos matki Franka, która siedziała w swoim gabinecie i zapewne czytała książkę. Słyszałem raz po raz przewracające się kartki.
   Frank i ja spojrzeliśmy po sobie ostrzegawczo. W końcu chłopak przełknął ślinę i łamiącym się głosem odparł.
    - Nie, nic.
     Zabrał z lodówki karton z sokiem pomarańczowym, po czym kiwnął do mnie ręką, żebym wracał do pokoju.
    - Chcesz coś do jedzenia? - zapytał szeptem, kiedy byliśmy w połowie schodów, prowadzących do małego korytarza, na pietrze.
    - Nie, dzięki. My nic nie jemy.
    - Jak się w ogóle nazywasz? Znamy się od kilku godzin, a ja nawet  nie wiem jak Ci na imie.
   Weszliśmy do pokoju. Zamknął za nami drzwi na klucz, a ja już normalnym tonem odpowiedziałem.
    - Nazywam się Gerard. Gerard Way.
    - Zaraz, zaraz. Jesteś bratem Mikey'ego?
   Skinąłem głową. Dopiero po chwili doszło do mnie to, co powiedział.
    - Znasz mojego  tępego braciszka?
    - Pewnie, że znam. Kumplujemy się.
    - Oh. - jęknąłem cicho. - W takim razie jutro idziesz na pogrzeb. - uśmiechnąłem się lubieżnie unosząc jedną brew.